Na ten dzień nie mieliśmy żadnych planów. Tak, nas też to dziwi. Jednak następnego dnia o 4 rano już mieliśmy być na lotnisku, a za dwa dni czekał nas wysiłek fizyczny, jakiego jeszcze nigdy dotąd nie zaznaliśmy. I to był główny powód, dla którego jeszcze w Polsce postanowiliśmy, że tego dnia pozwolimy naszym organizmom wypoczywać, wyspać się i poleżakować.
Na pocieszenie uznaliśmy, że w sumie warto przekonać się na własnej skórze, czy mają rację wszyscy ci, którzy mówią, że San Jose jest paskudne, nieprzyjemne i że nie warto się tu zatrzymywać choćby na jeden dzień. Postanowiliśmy sobie, że znajdziemy w tym niesławnym San Jose coś ładnego…
Z planów wyspania się nic nie wyszło… 4 rano… nie możemy już spać, jet lag nie odpuszcza.. Paweł montuje filmiki, ja planuję trasę zwiedzania San Jose. Wreszcie pora śniadania. Dzień wcześniej przegapiliśmy śniadanie z powodu wczesnego wyjazdu do Manuel Antonio. Dzisiaj czekała nas niespodzianka.
Śniadania są zdecydowanie mocną stroną tego hotelu. O ile pokoje są stare, głośne i mało przyjemne, o tyle klimat towarzyszący śniadaniu jest cudowny. Taras na świeżym powietrzu w otoczeniu bujnej roślinności z wiewiórkami podkradającymi smakołyki ze stołów. To tutaj zjadłam jeden z najpyszniejszych omletów w swoim życiu, pani kucharka robiła go zgodnie z życzeniem. A ja sobie zażyczyłam ze wszystkim…
Natomiast już teraz mogę powiedzieć, że jajecznicy to nie potrafią, jest tak sucha i ścięta, że nożem można kroić.
Na początek wybraliśmy się do Ogrodu Motyli. Droga, która nas tam poprowadziła była w zasadzie dość przeciętna. Nic szczególnego. Może i to San Jose jest nudne, ale czy aż takie paskudne jak mówią, no nic strasznego… Wtedy jeszcze nie widzieliśmy wszystkiego. Dzisiaj wiem, że to była jedna z ładniejszych części stolicy.
Sam Ogród Motyli składał się z dwóch części. Pierwsza jest przykryta siatką i rzeczywiście jest tutaj sporo motyli, ale całość można obejść w kilka minut. To co mnie najbardziej zachwyciło to nieprawdopodobnie piękne kwiaty!
Pod siatkę dostał się też koliberek, który nie mógł znaleźć drogi powrotnej. Pierwszy raz w życiu widzieliśmy kolibra. Mam nadzieję, że udało mu się wylecieć.
Druga część ogrodu znacznie bardziej przypadła mi do gustu. Przechodziło się przez furtkę na otwartą przestrzeń, gdzie rozpoczynała się mini dżungla w środku miasta. Potężne drzewa, wąskie ścieżki i strumyk. Bardzo przyjemny spacer.
Dalej poszliśmy w stronę parku La Sabana - tutaj również było całkiem przyjemnie. To największy park San Jose, który dawniej był lotniskiem.
Wreszcie ruszyliśmy w stronę centrum San Jose i jego głównej promenady. Po drodze zatrzymaliśmy się na obiad w Soda Tapas. Soda to takie nasze bary mleczne, gdzie teoretycznie zjesz tanio i dobrze. Tanio dla nas nigdzie nie jest w Kostaryce, ale za to smacznie na pewno.
Wreszcie dotarliśmy do centrum miasta. Z każdego sklepu dobiegała do nas głośna latynoska muzyka, sprzedawcy uliczni oferowali torebki, mango i orzeszki, mieszkańcy podążali za swoimi sprawami, trochę śmieci - normalny miejski gwar, jakich pełno na świecie, jednak nie do końca.
San Jose bardzo próbuje być ładne, ale to się nie uda jeszcze przez długie lata. Cała ta otoczka Kostaryki jako zielonego raju pryska, kiedy tylko przemierzasz ulice stolicy.
To co jest naprawdę przytłaczające i smutne to ilość bezdomnych w San Jose.
Zaskakujące dla mnie spostrzeżenie: bezdomni w Polsce mają się znacznie lepiej. U nas mają gdzie zjeść, dostają regularnie ubrania, są noclegownie gdzie raz na jakiś czas mogą się umyć. Służby pilnują, aby leżących na ulicach było coraz mniej. Tam jest plaga. Po prostu jest ich tak dużo, że czasem trudno przejść przez ulicę, wyglądają okropnie. Ich ubrania są podarte, powiązane, w zasadzie są to skrawki materiałów, które kiedyś były ubraniami, Nie mają butów, nie widać twarzy. I jeszcze ten smród… Niewyobrażalny, do tego ten upał i wilgoć… Na niektórych ulicach, kiedy bezdomnych było więcej, to było nie do wytrzymania.
W kolejnych dniach pojeździliśmy trochę po Kostaryce i San Jose wydaje się być inny światem, gettem otoczonym zielonym bogactwem dzikiej przyrody.
Przyłączamy się do tych, którzy mówią, że San Jose trzeba jak najszybciej opuścić.
Kiedy piszę ten tekst, jestem już w Polsce i to pierwsze spotkanie z San Jose jeszcze nie było tak złe, jak ostatni dzień tutaj. Na początku jeszcze starałam się dostrzec coś w tym mieście, ale ostatniego dnia już go nie mogłam znieść. Może dlatego, że miałam za sobą dwa bajkowe tygodnie i widok tego miasta, cuchnącego, brudnego i brzydkiego był tak przytłaczający.
A tutaj link do relacji w formie wideo z tego dnia:
https://youtu.be/jLWqXO0GSJY?si=HGXAzz4me5Hq-ksY