Pierwszy dzień na Kostaryce - zaczynamy z przytupem! Już o 6:00 ma podjechać po nas bus. Myślicie, że ciężko było wstać?
Nic z tego, ciężko było spać.
Pomijajac cienkie ściany, nieszczelne drzwi i brak możliwości zamknięcia okna, mniej więcej od 2:00 zaczęłam się budzić co chwila, by o 4 stanąć na równe nogi. 4:00 na Kostaryce, to 11:00 u nas. Nawet największy śpioch nie udźwignąłby tego :)
Punktualnie o 6:00 podjeżdża po nas bus, jedziemy na wycieczkę do Parku Narodowego Manuel Antonio, który jest najmniejszym parkiem narodowym w Kostaryce, jednocześnie jednym z najpopularniejszych wśród turystów. W 2011 roku magazyn Forbes umieścił go na liście najpiękniejszych parków narodowych na świecie. Sprawdźmy zatem, co ma do zaoferowania. Przeglądając oferty wycieczek, szukaliśmy takiej, w której będzie kilka przystanków oraz co ważniejsze licencjonowany przewodnik po parku. W ten sposób zwiększaliśmy swoją szansę na zobaczenie zwierząt.
Pierwszy przystanek to był targ owoców. Troszkę szumnie nazwana atrakcja, kilka straganów z owocami przy drodze. Przewodnik zaprowadził nas do jednego z nich, widać zaprzyjaźnionego, nazwał poszczególne owoce.
Najbardziej nas zaskoczył owoc nerkowca, który jest różowy i bardzo cierpki. Sam orzeszek znajduje się w górnej części owocu i jest trudny do wyłupania.
Nawet jeśli jakaś atrakcja była średnio “atrakcyjna” nie ubolewaliśmy nad tym. Po prostu oglądaliśmy świat. Ten poranek to nasze pierwsze chwile, gdy oglądaliśmy słoneczną, zieloną Kostarykę.
Cieszyliśmy się każdą chwilą tego dnia. Zachwyt nad roślinnością, słońcem, otaczającymi dźwiękami i wreszcie charakterystycznym wilgotnym powietrzem towarzyszył nam nieustannie podczas całego pobytu.
Na śniadanie zatrzymaliśmy w małej knajpce. Pierwszy raz zjedliśmy tradycyjne gallo pinto (pstrokaty kogut), czyli ryż wymieszany z fasolą oraz pieczone platany, które od razu podbiły moje podniebienie.
Kolejny postój był na moście krokodyli, gdzie można ich zobaczyć ogromną ilość, gdy jest niski poziom wody. W trakcie naszej wizyty woda była dość wysoko, ale kilka sztuk tych gadów udało się wypatrzeć.
Dalej pojechaliśmy na plaże, na której ponoć można zobaczyć ary. Nic z tego. Zaraz po wyjściu z busa, przewodnik zapytał miejscowego, czy ary pojawiły się tego dnia. Ale niestety nie widziano ich od kilku dni. Nie ukrywam, że byłam rozczarowana. Wiadomo, że to dzika przyroda, a nie zoo, gdzie papugi czekają w klatkach na odwiedzających. Ale jak pięknie byłoby je zobaczyć na wolności, latające nad naszymi głowami… Niestety nie tym razem i nie na plaży, gdzie najczęściej można je spotkać.
Jeszcze jeden 15 - minutowy przystanek był w punkcie widokowym na miejscowość Jaco. Całkiem ładnie, miasto położone nad zatoką. Zieleń roślin i turkus wody pięknie okalały zabudowania. Mnie zaintrygowała ścieżka za punktem widokowym, która wydawało się, że prowadziła w stronę plaży. Miałam jeszcze kilka minut, więc opuściłam grupę i szybko poszłam w stronę ścieżki. Weszłam na drewniane schodki i spojrzałam w górę na wysokie drzewa. A tam… dwie ary… Piękne, ogromne przyglądały mi się ciekawie. Wróciłam ze ścieżki i zaczęłam wykonywać dramatyczne gesty w stronę Pawła, żeby przybiegł jak najszybciej. Paweł o nic nie pytając, nie zwlekał ani chwili. Wkrótce wypatrzył jeszcze jedną parę papug. Cztery ary! Ponoć łączą się w pary na całe życie, a jeśli któraś umrze, to druga pozostaje samotna do końca swoich dni.
Kiedy ary poderwały się do lotu, byłam zauroczona szumem ich potężnych skrzydeł oraz majestatycznym lotem na tle zieleni i prześwitującym błękitem oceanu.
Pomimo już licznych przeżyć, pora ruszyć w stronę gwiazdy dzisiejszego dnia, jak również obiektu moich największych nadziei, jeśli chodzi o spotkanie leniwca.