W Mołdawii turyści odwiedzają głównie dwie piwnice win, są to Cricova oraz Mileștii Mici, z czego chętniej wybierają Cricovę. Jest ona ponoć bardziej reprezentacyjna. To właśnie tutaj przyjeżdżają najważniejsze delegacje z innych państw oraz ważni goście. My jednak wybraliśmy Milesti Mici. Dlaczego?
Po pierwsze dlatego, że to największa winna piwnica na świecie, w 2005 roku została wpisana do Księgi Rekordów Guinessa ze Złotą Kolekcją, licząca 1,5 mln butelek wina. Drugi powód, który nas tu przyciągnął to wyjątkowe fontanny.
Dawniej Milesti Mici to była po prostu ogromna kopalnia wapienna.
Na wielu blogach czytałam, że winnice można zwiedzać tylko z własnym samochodem. Ale kiedy wysłałam zapytanie, okazało się, że obecnie można tylko kolejką. Bardzo nas to ucieszyło. Bo chociaż samochód mieliśmy wynajęty, to nie chciałam, żeby Paweł skupiał się na drodze, zamiast rozglądać i zwiedzać.
Przed zwiedzaniem byłam ogromnie podekscytowana tą wycieczką. Byłam ciekawa każdego elementu tej wycieczki, klimatycznych galerii, jazdy kolejką, długich korytarzy, tysięcy butelek i wreszcie poczęstunku.
Ale poczęstunek będzie na końcu całej przygody, tymczasem wracamy do początku.
Parkujemy samochód i udajemy się do wejścia.
Tam witają nas niesamowite fontanny, w kształcie beczki z winem oraz kielichów. Z jednej leje się czerwone, a z drugiej białe wino, tak naprawdę to barwiona woda, ale i tak wygląda super.
Przy okazji wycieczki nauczyłam się również nowego słowa: winiarnia, które ma troszkę inne znaczenie niż “winnica”. Słowo „winnica” określa całe gospodarstwa winiarskiego, a “winiarnia” to miejsce, gdzie wina się produkuje.
Wsiadamy do kolejki i ruszamy pod ziemię.
Piwnice mają ponad 200 km wapiennych tuneli, jednak obecnie użytkuje się ok. 55 km w celu przechowywania i produkcji win.
W piwnicach panuje stała temperatura 12-14 stopni oraz wilgotność na poziomie 85 - 90%. I o ile zimową porą to nie przeszkadza, bo i tak mamy kurtki, o tyle latem wielu turystów jest zaskoczonych różnicą temperatur, a nie mając cieplejszych ubrań marzą o końcu wycieczki.
Mijamy potężne dębowe beczki, sprowadzone tutaj z Rosji i Ukrainy w latach 70-80. Ich pojemność waha się od 600 do 2000 dekalitrów wina.
Kolejką pokonujemy kolejne małe uliczki, które otrzymały swoje nazwy od szczepów win. Jesteśmy w podziemnym, winiarskim mieście, które każdego roku odwiedza ponad 20 tys. osób. Na trasie pojawia się również podziemny wodospad jako symbol Morza Sarmackiego, dzięki któremu ziemia Mołdawii jest tak żyzna.
I wreszcie najpiękniejszy widok czyli galerie z równiutko ułożonymi butelkami wina. Niektóre są tak stare, że pokrywa je kurz, pajęczyny i pleść. Aby wino nie straciło swoich walorów, jest zalakowane, a co kilka lat zabezpiecznie się wymienia. Najstarsze wino pochodzi z 1969 roku.
Drugi etap naszej wycieczki to degustacja wina. W naszym pakiecie mieliśmy zapewnioną degustację 5 win.
Na stronie Mileștii Mici przeczytacie, że wina produkowane są zgodnie z mołdawskimi tradycjami, a w każdej kropli można poczuć słońce i moc ziemi. Ich wina są szlachetne, delikatne i tajemnicze.
Jeśli chodzi o wina, to preferuję słodkie, bezalkoholowe...
Także po prostu nie znam się na winach. Musicie jechać i sami sprawdzić. Nie piję alkoholu w ogóle. Ale z ciekawości, w końcu jesteśmy w Mołdawii, spróbowałam po kropelce każdego wina. Nie zrobiły na mnie wrażenia… oprócz ostatniego… Całkowicie zwariowałam na jego punkcie. Gdyby nie to, że prowadziłam w drodze powrotnej wypiłabym nie tylko swoje, ale i moich towarzyszy! Było tak pyszne, produkowane w 1986 roku, niesamowicie słodkie, ciemnoczerwone, gęste, z czekoladą i karmelem…. Boszzzzz….
Niestety można je kupić tylko w tej winnicy, a my mieliśmy tylko bagaż podręczny :(
Pora na kolację. Spośród licznych wariantów zdecydowaliśmy się na kuchnię mołdawską. Na początek zestaw przystawek, a potem tradycyjna zupa, nazywana: zeamă (coś w stylu naszego rosołu ale na kwasie otrębowym), mamałyga z gulaszem oraz serem owczym i na deser placuszki ze śmietaną.
Do kolacji przygrywali panowie na akordeonie i skrzypcach. Wędrowali od stolika do stolika, pytając z jakiego kraju pochodzą goście. Dla nas zagrali na początek poloneza, potem Seweryna Krajewskiego i wreszcie Szła dzieweczka, całość zakończyli mołdawską tradycyjną muzyką.
Te dwie godziny w piwnicach były dla nas niesamowitym przeżyciem. Nasze zmysły czuły się zaopiekowane: widzieliśmy piękne galerie z winami, czuliśmy unoszący się w powietrzu zapach wina, skał i drewna, smakowaliśmy pysznych potraw i win, słuchaliśmy muzyki na żywo, a na skórze czuliśmy wilgoć i chłód.
Ukontentowani wróciliśmy do hotelu w Kiszyniowie. Tu czekała na nas niespodzianka. Rezerwowałam jeden pokój z trzema łóżkami, a dostaliśmy apartament z dwiema sypialniami, w każdej łóżko king size.
Co to był za dzień! Orhej Stary, Monastyr Curchi i winnice. Gdybyśmy jutro mieli wracać do domu, to już byliśmy usatysfakcjonowani Mołdawią, ale to nie koniec…