W Mołdawii punktualnie wylądowaliśmy o 9:00. Najpierw kupiliśmy kartę orange za ok. 7 zł, dzięki czemu mieliśmy internet na cały wyjazd, wyszło znacznie taniej niż GPS w wypożyczalni.
Następnie poszliśmy odebrać zarezerowany wcześniej samochód. I tutaj pojawiły się problemy. To nie pierwszy raz, kiedy wynajmowaliśmy samochód, ale po raz pierwszy musieliśmy zapłacić kartą kredytową, a my mieliśmy tylko debetowe. Po kilku minutach konsternacji, pani udało się znaleźć rozwiązanie. Musieliśmy wykupić pełne ubezpieczenie, dopłacając 10 euro. Pani z wypożyczalni zrobiła nam małą niespodziankę i podmieniła nam samochód na lepszy, bez dopłaty. I tak ruszyliśmy Dacią Duster z napędem na 4 koła na podbój Mołdawii. Już po kilku kilometrach przekonaliśmy się, że corsą byśmy skakali po tych drogach, modląc się aby samochód się nie rozsypał. Jeszcze nie raz przez cały wyjazd będziemy wdzięczni za to auto.
Na ten dzień mieliśmy zaplanowane dwie główne atrakcje Mołdawii.
Zaczynamy od Orheiul Vechi. To zespół zabytków położony na wzgórzu, wokół którego wije się rzeka Raut. Już droga do tego miejsca obfituje w niesamowite krajobrazy. Na pewno warto zatrzymać się na punkcie widokowym, skąd z dobrym obiektywem można zrobić rewelacyjne zdjęcia.
Na nawigacji wbiliśmy miejscowość Butuceni, a dokładnie zachwalaną w internatach restaurację Eco Resort Butuceni.
Od tego planowaliśmy zacząć, od śniadanio-obiadu.
Aby wjechać do wioski należy wykupić bilet wstępu. Trochę jak do skansenu. Zapytaliśmy czy musimy zaparkować przed wjazdem, czy możemy wjechać do wioski.
Pan na szlabanie powiedział, że są miejsca i możemy podjechać bliżej. Wioska wygląda uroczo, kolorowe domki, klimatyczne bramy i studnie.
Wzdłuż ulicy jednak sporo domów było opuszczonych, a podwórka zarośnięte.
Wioska nie jest całkowicie opuszczona, słychać było gdakania kur, ale mieszkańców nie widzieliśmy. Jedynie kilkoro turystów.
Weszliśmy na teren restauracji, gdzie powitały nas kozy z kręconymi grzywkami. Ciekawie zajrzeliśmy do drzwi spiżarni, wypełnionej kompotami i warzywami. A sama restauracja ma przecudny wystrój.
Widać, że są przygotowani na większą liczbę turystów, ale my byliśmy sami, dopiero z czasem zaczęli pojawiać się inni turyści.
Cóż mogliśmy zamówić w mołdawskiej restauracji? Wybór mógł być tylko jeden. Symbolem kuchni jest mamałyga, czyli kasza kukurydziana, podawana w różnych kombinacjach, najczęściej z mięsem, śmietaną, bryndzą i ku naszemu zaskoczeniu z jajecznicą. Wszystko było przeraźliwie tłuste. Smakowało dobrze. Do zjedzenia, ale nie do zakochania się.
Na deser z kolei wzięliśmy tradycyjny placek placintę z nadzieniem jabłkowym. To smakowało mi bardzo. Do picia zamówiliśmy domowej roboty sok pomidorowy, również bardzo smaczny.
Głód zaspokojony, pora udać się na spacer.