Dzień wylotu.
Na śniadanie zjadłam kanapki z masłem i solą. Co jak co, ale chleb mają pyszny :D
Zostawiliśmy bagaże w hotelu i ruszamy na pożegnalny spacer z Zurychem.
Idziemy wzdłuż kanału Schanzengrabem aż docieramy do dworca. Tutaj skręciliśmy w słynną Bahnhofstrasse, to jedna z najdroższych ulic na świecie. Pełno tutaj sklepów z najwyższej półki, banków oraz instytucji finansowych.
Dla mnie ulica pozbawiona jest duszy, więc szybko skręciliśmy w uliczki biegnące w stronę rzeki Limmat. I oto odkrywamy prawdziwe skarby Zurychu. Jest po prostu ślicznie. Ta część miasta jest fantastyczna, kolorowa, zadbana z krętymi uliczkami, małymi placykami, fontannami i pięknie urządzonymi knajpkami.
Po niespiesznym zwiedzaniu tego brzegu rzeki, przechodzimy na drugą stronę, by jeszcze raz zagłębić się w labiryncie starówki.
Wreszcie dotarliśmy do restauracji, do której wczoraj była ogromna kolejka. Dopiero co otworzyli, ludzi brak. Spojrzeliśmy na siebie porozumiewawczo. Sprawdziłam stan franków na karcie Revolut. Dobra! Wchodzimy. Musimy się dowiedzieć o co chodzi z tą restauracją.
Wystrój był prześliczny, drewniany, klimatyczny, pełen narodowych akcentów. Kolejne stoliki zapełniały się bardzo szybko, a menu było bogate w różne wariacje fondue.
Zdecydowaliśmy się na jedną porcję sosu z szynką i pieczarkami. Do tego chlebek. Czy życzymy sobie dodatkowo jakieś warzywa lub mięso… nie, tym razem podziękujemy. Aż tak głodni nie jesteśmy :P
Mi bardziej smakowało fondue z poprzedniego dnia, a Pawłowi właśnie to. Natomiast faktem jest, że na jakiś czas wystarczy mi wszystkiego, co ma w sobie sos serowy :P
Pora wracać…