W Zurychu jesteśmy o 19:00.
Decydujemy się na odważny krok. Idziemy do restauracji na tradycyjne szwajcarskie danie: fondue serowe.
Szukamy najtańszej opcji. Ceny są stabilnie drogie. Po chwili poszukiwań weszliśmy do pierwszej lepszej restauracji.
Zamówiliśmy dwie porcje fondue. To kulinarny symbol Szwajcarii. Każdy kanton ma swój własny przepis z serem pochodzącym z danej okolicy. Ale stałe elementy, to kilka rodzajów sera, białe wino i kawałki chleba.
Kociołek z fondue stawiany jest na podrzewaczu, dostajemy specjalne sztućce i już możemy kawałeczki chlebka maczać w serowym sosie. Słodka wersja fondue to kawałki owoców maczane w gorącej czekoladzie. Może innym razem :P
Po raz pierwszy jadłam fondue i nawet całkiem mi smakowało. Z pewnością bardzo sycące.
Za dwie porcje fondue i dwa napoje zapłaciliśmy … 370 zł!
Zurych to 3 miasto po Monako i Genewie z największym zagęszczeniem milionerów w przeliczeniu na dolary. Jest ich tutaj 5,5 %, co oznacza, że na 100 mijanych przez nas osób, było 5 milionerów. Patrząc na samochody, wydaje się, że nawet więcej.
Zmierzając do naszego hotelu mijamy restaurację, do której ustawiła się ogromna kolejka. Spojrzeliśmy na menu, a tam ogromny wybór fondue. Czemu akurat do tej restauracji? Pozostałe były raczej puste. Co ją wyróżnia. Nie dawało nam to spokoju…
Podczas tego wieczornego spaceru zajrzeliśmy jeszcze na ogromny plac z operą. Ciekawostka dla nas: na placu stało mnóstwo krzeseł. Pomyślałam, że może jakieś wydarzenie się odbyło, po którym jeszcze nie sprzątnięto. Ale przeglądając zdjęcia w internecie te krzesła praktycznie cały czas tam stoją.
I nikt nie rzuca nimi w operę? Dziwny ten kraj...