Spacer nas wychłodził na tyle, że postanowiliśmy wejść na obiad, do restauracji w ratuszu -
III Draakon, niezwykle popularnej wśród turystów, a wśród mieszkańców niekoniecznie. To knajpa raczej na raz. Jest mega ciekawa i warto tu zajrzeć, bo w takim miejscu jeszcze nie byliśmy.
Restauracja, a raczej gospoda przenosi nas w czasy średniowiecza. Nie ma elektryczności, światło dają jedynie wątłe ogniki świec. Jedzenie powstaje w naturalnych piecach i garach. Nie ma sztućców, je się rękami lub patyczkami, zupę pije się bezpośrednio z miski, a napoje i piwo podawane są w glinianych kuflach. Miski z jedzeniem również serwowane są w glinianych połamanych naczyniach lub na drewnianych deskach. Stolików jest mało, oczywiście wszystko jest drewniane, a ściany to po prostu kamień. Obsługa w czepkach i fartuchach nie oszczędza na głosie.
Wcześniej czytałam o tym miejscu i jeden z blogerów napisał, że miejsce spoko, ale obsługa mogłaby być milsza. Krzyczenie na klientów to nie najlepszy pomysł.
Nie zwróciłam szczególnie na to uwagi, ale przypomniał mi się ten wpis w momencie, kiedy Paweł wrócił do stolika po złożeniu zamówienia i powiedział, że więcej nigdzie nie idzie i nie będzie już nic zamawiał. Wyglądał jak dziecko, które właśnie dostało ochrzan.
A było to tak…
W gospodzie nie było żadnego menu, nie wiedzieliśmy co można zamawiać. Znaleźliśmy menu w internecie, Paweł podszedł do lady i pokazał na telefonie, co by chciał. I się zaczęło!
Dostał taki obskok, że nie wiedział jak się zachować. Co on sobie myśli w ogóle, ma mówić do Niej, nie do telefonu, ona jest kobietą, co za brak szacunku itd.
A jak będzie chciał dolewkę piwka, to ma przyjść z tym samym kuflem, bo nikt nie będzie zmywał nie wiadomo ile razy.
Roześmiałam się i powiedziałam, że czytałam o tym i że to element charakterystyczny tego miejsca. Panie obsługujące w średniowieczu tak się właśnie obchodziły z klientami, nie były zbyt miłe. W sumie to trudna sztuka tak cały dzień wrzeszczeć na klientów. I to jeszcze za różne rzeczy.
Wreszcie udało się zjeść. Paweł jakimś cudem zamówił zupę, żeberko, ogórki kiszone, które musiał sam wyławiać z beczki i które można jeść w nieograniczonej ilości oraz coś w rodzaju ciasta francuskiego z marchewkowym nadzieniem. Nie wiemy, co to było, ani zbyt dobrze nie wiemy jak wyglądało, bo było ciemno.
Po zjedzeniu naczynia trzeba samemu odnieść do wielkiego wiklinowego kosza, bo inaczej ochrzan gwarantowany.
Jedzenie ogólnie było ok, bez szału, ale dość smaczne, natomiast jako przeżycie to ekstra miejsce. Gdyby nie turyści z całego świata, naprawdę można się poczuć jak w średniowieczu.