Do Bursy mamy 450 km. O dziwo, droga mija całkiem szybko.
Bursa to pierwsza stolica Imperium Osmańskiego i czwarte pod względem wielkości miasto Turcji. Bursa jest bardzo popularna wśród samych Turków jako ośrodek sportów zimowych, ale też słynie z gorących źródeł siarkowych i żelazistych. Zasłużyła sobie też na miano Zielonej Bursy ponieważ otacza ją masa zieleni, co jest rzadkim zjawiskiem w Turcji. Co ciekawe, w mieście znajdziemy również uliczne fontanny, z których można się napić zdrowej wody z podziemnych źródeł.
Mimo to, nie jest tutaj jakoś bardzo turystycznie. Co widać po cenach oraz braku tłumów turystów na ulicach.
W Bursie zwiedziliśmy Zielony Meczet, mauzoleum i Bazar, który wciąż funkcjonuje z myślą o mieszkańcach, a nie o turystach.
W internecie często spotyka się opinie, że ten Bazar jest ciekawszy i bardziej autentyczny niż w ten w Stambule. Potwierdzam. Jest tutaj bardziej turecko.
Zielony Meczet swoją nazwę zawdzięcza zielonym kafelkom, którymi jest wyłożone wnętrze. Czasem możliwe jest również wejście na górę, do prywatnych kwater sułtana.
A mnie we wszystkich meczetach najbardziej zachwycały dywany, które były niesamowicie miękkie. Cały czas się zastanawiam, czy te dywany są tak często wymieniane czy są aż tak dobrej jakości :D
W Bursie zjedliśmy dwie fantastyczne potrawy.
Pierwsza to lahmacun, o którym marzyliśmy od czasu pobytu w Kosowie, gdzie jedliśmy go po raz pierwszy. Z panem sprzedawcą nie mogłam się za bardzo dogadać, więc pokazałam na palcach dwa, co oznaczało, że chcę dwa lahmacuny, Zdaje się, że logiczne.
Dostałam jeden, ale za to podwójny, w sensie dwa placki były zwinięte w naleśnika…
Widocznie, taka jest norma, że się zamawia podwójne. A wcześniej Paweł pytał, czy sobie poradzę, bo on idzie poszukać papierosów dla swojego taty. Trochę mnie rozdrażnił tym pytaniem. Bo co może pójść nie tak? Idę zamówić 2 lahmacuny. Co w tym trudnego. A jednak… :P
Tutaj mieliśmy najsłabszy hotel, chociaż ze świetną lokalizacją, blisko bazaru.
Kolacja to było gotowe danie: kurczak, surówki i coś czego nie rozumiem: ryż i ziemniaki. Nie dojadłam mojej porcji, podobnie jak zrezygnowałam z deseru, ponieważ mieliśmy plan.
Po kolacji poszliśmy zjeść iskender, który jest obowiązkowym daniem w Bursie.
Swoją nazwę zawdzięcza wynalazcy, İskenderowi Efendiemu, który mieszkał w Bursie pod koniec XIX wieku. İskender kebap to tureckie danie, które składa się z pokrojonego w plastry mięsa (kebab döner), ułożonego na kawałkach pity. To wszystko polane jest gorącym, pomidorowym sosem oraz zimnym jogurtem. Po raz pierwszy iskender jedliśmy na Cyprze, po tureckiej stronie Nikozji. Tutaj mieliśmy nadzieję na powtórkę tego pysznego dania. Jakież było nasze zdziwienie, gdy okazało się, że większość lokali była już zamknięta. Na bazarze pozostali już tylko czarnoskórzy sprzedawcy oryginalnych podróbek, prezentujący swoje artykuły na rozłożonych prześcieradłach. Niewiele też osób kręciło się na ulicach.
A nie było wcale późno, ok. 20:00-21:00. Wreszcie udało się, odnaleźliśmy otwartą knajpę i zamówiliśmy upragniony iskender. Mmmm… uwielbiam!
Pora spać, a następnego dnia mamy tylko 150 km do Stambułu, którego wprost nie możemy się doczekać!