Villa Dislevski przekonała nas do siebie własnym parkingiem. Na miejscu okazało się, że jest czysto, pokoje zadbane a pani gospodyni przemiła. Poleciła nam miejsca, które możemy zobaczyć poza Ochrydą i poczęstowałą domowej roboty rakiją - medicine!
Rzuciliśmy bagaże i lecimy upolować kolację. Szukamy miejsca z tradycyjną kuchnią macedońską, co nie jest takie proste. Większość restauracji oferuje uniwersalne jedzenie typu pizza, makarony i burgery.
Wreszcie się udaje znaleźć kompromis. Zamawiamy zupy rybne, kurczaka “in homemade way” oraz deser trileche, który chociaż pochodzi z Ameryki Południowej, to istnieje na wszystkich listach potraw kuchni macedońskiej.
Paweł zamówił piwo Skopsko, a ja lemoniadę. I tutaj ciekawostka.
W Macedonii lemoniada to świeżo wyciskany sok z cytryny… niesłodzony i nie rozwodniony… Ku radości Pawła wypiłam wszystko, ale łzy miałam w oczach.
W trakcie kolacji swój koncert rozpoczęli lokalni muzycy. Na początku było fajnie, potem odezwało się zmęczenie podróżą, wrażeniami dnia, za głośną, świdrującą muzyką oraz dymem z papierosów. Tak, w Macedonii pali się w restauracjach, niby według prawa powinny być oddzielone miejsca dla palących i niepalących. W praktyce pali się wszędzie.
Sprawy nie ułatwiała długotrwała obsługa. Wszystko trwało tak nieznośnie długo.
Wreszcie po 2,5 godzinach przymusowego biesiadowania w hałasie i dymie z papierosów wyszliśmy. To była nasza pierwsza i ostatnia kolacja w restauracji podczas całego pobytu.
Z perspektywy czasu nawet to wspomnienie wywołuje nutkę sentymentu i radości.
W gruncie rzeczy - fajnie było tego doświadczyć.