Była 16:00, a my postanowiliśmy zajrzeć do dzielnicy zwanej Christianią, a właściwie to Wolne Miasto Christiania, gdzie przepisy ustalają sobie sami mieszkańcy. Co nas zachęciło?
Kolorowa dzielnica artystów, swoje szałasu budują tutaj fani ekologii, założone w 1971 roku przez hipisów. Do dzielnicy można się dostać trzema wejściami, cały rejon jest wyłączony z ruchu drogowego, a mieszkańcy ustawiają skały, aby utrudnić dojazd policji.
Słowo christiania weszło również do języka potocznego skandynawii jako miejsce utopijne, wizja wolnego społeczeństwa. Organizuje się tam różnego rodzaju warsztaty artystyczne, jest to również miejsce działań organizacji na rzecz LGBT. Podobno są tu również najlepsze produkty ekologiczne, po który przyjeżdżają mieszkańcy Kopenhagi.
Z rok na rok przybywa równieżn turystów. No to idziemy zobaczyć ten “eksperyment społeczny”.
Wchodzimy przez bramę obok potężnego muralu, rzekłabym bajkowego, chociaż wychodząc zmieniłam zdanie.
Ekstra, jest kolorowo, dużo turystów, można coś zjeść, wyciągam telefon, nagrywam, robię zdjęcia, chodzę w zakamarki aż tu nagle niechcący nagrywam grupkę jarającą zioło. Dopiero teraz dostrzegam informacje o zakazie robienia zdjęć oraz stoiska dilerów.
Najzwyczajniej w świecie mają swoje stoiska z cenami, jak w warzywniaku.
Niby jest wesoło, ale przestaje mi się podobać. Wszyscy są zjarani, albo pijani, a najczęściej to i to.
Paweł ma niezły ubaw, że takie miejsce istnieje, a ja trzymam go kurczowo za ramię i proszę, żebyśmy stąd poszli.
Christiania ma dwa oblicza, ma swoich przeciwników, jak i zwolenników. Mówi, że jest tutaj bezpiecznie, chociaż lepiej nie chodzić po zmroku.
Rzeczywiście widzieliśmy też turystów z dziećmi, ale gdybym więcej poczytałam o tym miejscu, to chyba bym się nie zdecydowała. Mój przewodnik trochę zbyt idylliczną wersję przedstawił.
Pawłowi się podobało jako ciekawostka społeczna, był pod wrażeniem, że coś takiego się “wyhodowało”. Ja odczułam ulgę, gdy już byliśmy po cywilizowanej stronie Kopenhagi. Wychodząc, znów przechodzimy obok muralu. Teraz już nie wydaje mi się bajkowy, raczej śmiem przypuszczać, że jest efektem narkotycznych wizji… Ale co ja tam wiem.
Do hotelu wracamy deptakiem Strøget, reprezentacyjnym zespołem ulic i placów, które jest sercem miasta… Tak się mówi, chociaż w mojej ocenie nic szczególnego, oprócz Fontanny Bocianów - piękna.
Wybiło ponad 40 000 kroków, zasłużyliśmy na mocny sen. Rano pobudka, aby jeszcze coś zobaczyć przed powrotem.