Jedziemy do Cetynii skąpanej w deszczu. Oglądamy ją przez mokre szyby.
Moja determinacja zmusza mnie jednak do wyjścia z suchego samochodu i popędzenia w stronę jednej z głównych atrakcji Cetyni, ale od początku.
Cetynia to dawna stolica kraju, jej nazwa pochodzi prawdopodobnie od prasłowiańskiego słowa "kaito" oznaczającego "zalesiony obszar".
Cetynia jest niewielką miejscowością, do której turyści przyjeżdżają na chwilę lub w ogóle. W tej okolicy turystów przyciąga masyw Lovcen, a skoro już tam są, tak jak my, to wpadają również do Cetynii.
Dla Czarnogórców (ciekawe słowo) Cetynia to ważne miejsce, będące symbolem ich państwowości. Często odbywają się tu wycieczki szkolne w celu poznania historii kraju.
Do czasów I wojny światowej Cetynia przeżywała rozkwit, powstawały tu budynki rządowe i liczne ambasady, ściągali do niej arystokraci z całej Europy. Nazywano ją nawet “miastem ambasad”.
Jej najważniejsze atrakcje da się zobaczyć w 2 - 3 godziny, a są to Cerkiew Wołoska, Pałac króla Mikołaja, Dworska Cerkiew, Niebieski Pałac (siedziba prezydenta), starówka oraz Monastyr Narodzenia Matki Bożej. I to właśnie tego ostatniego nie mogłam odpuścić. Kierowca zatrzymał się najbliżej jak to możliwe, wysiadłam, zarzuciłam płaszcz i biegiem ruszyłam zobaczyć chociaż przez kilka sekund ten urodziwy budynek. Lało niesamowicie, bałam się o telefon, ale kilka zdjęć zrobiłam, a telefon działa do dziś.
Monastyr to męski prawosławny klasztor. Wewnątrz znajduje się cenne relikwie: prawa ręka św. Jana Chrzciciela, fragment Krzyża Świętego oraz relikwie św. Piotra Cetyńskiego.
To co mnie zastanowiło, a na co do tej pory nie znalazłam wyjaśnienia to leżące na nagrobkach przedmioty w kształcie jajek. Ciekawa jestem, co one oznaczają.
Mam nadzieję, że pewnego dnia się dowiem :)
Po powrocie do samochodu, nasz kierowca powiedział do nas, że z powodu złej pogody, chciałby gratis postawić nam rakiję. Mówię, że nie piję, no to dla mnie soczek.
Okej, może być ciekawie. Pewnie zabierze nas do jakiejś klimatycznej kawiarenki… Paweł spróbuje rakiji, ja wypiję soczek, może jakieś ciacho domówię, coś na osłodę tego dnia…
Po pierwsze, to nie była kawiarenka tylko jakiś bar dla miejscowych, głównie przychodzących po rakiję. W barze było aż gęsto od dymu papierosowego, brudno i ponuro a przebywający tam panowie, cały czas się nam przyglądali. Oczywiście byłam jedyną kobietą w tym miejscu. Wkrótce przynieśli trzy kieliszki rakiji i wodę. Kierowca chyba nie zrozumiał albo nie uwierzył, że nie piję, bo jeden kieliszek był dla Pawła, jeden dla mnie, a trzeci dla kierowcy. Jak nam powiedział, w Czarnogórze można wypić kieliszek - dwa i potem jechać samochodem, to jest dozwolone… ale na moje oko, to co najmniej jeden kieliszek rakiji był już kiedy my wchodziliśmy do mauzoleum…
Po chwili przyszła kolejna porcja kieliszków.
Przecież nie będziemy tak spędzać całego dnia, ani tu nie jest przyjemnie, ani fajnie, ani ładnie, ani smacznie, a już na pewno nie jest klimatycznie. Może lokalnie, ale podziękujemy za takie lokalne rozrywki. Już wolę moknąć, ale przynajmniej na świeżym powietrzu. Wymieniamy się z Pawłem spojrzeniami i mówimy, że możemy jechać dalej.
Tym razem stare miasto w Budvie. Jeśli została na nas jakaś sucha nitka, to pora to zmienić.
Jedźmy!