Tego ranka mój Ukochany zrobił się monotematczny: “Będzie padać”, “to nie ma sensu” “zmokniemy” “Będzie burza” “widzisz te chmury” “będzie padać”... i tak w kółko. No cóż, to ja na to również niestrudzenie monotematycznie: “Przynajmniej zmokniemy w Czarnogórze”.
Już teraz Wam zdradzę, Drodzy Czytelnicy, że mój złowróżbny towarzysz miał całkowitą rację. Padało, że ho ho! Ale gdybyśmy nie mieli wcześniej zarezerwowanej wycieczki na pewno spędziliśmy ten czas w pokoju. A tak chcąc nie chcąc, wycieczka opłacona, idziemy!
O 8:30 jeszcze przy słonecznej pogodzie wyszliśmy z domu, poszukując miejsca zbiórki. Mieliśmy zarezerwowaną wycieczkę grupową busem do Buddy, na masyw Lovcen i do Cetyni.
Na miejscu okazało się, że nie ma innych uczestników wycieczki, więc zrobiła nam się wycieczka prywatna w cenie grupowej, ha!
Ruszamy. Nasz kierowca na tym etapie podróży wzbudza ogromną sympatię. Ze swoim podstawowym angielskim bardzo stara się przekazać nam jak najwięcej ciekawostek. Co więcej, robi świetne zdjęcia! Zatrzymuje się w pięknych punktach widokowych, ustawia nas i robi super fotki.
Widzimy w całej okazałości Bokę Kotorską, przypominającą otwarte usta.
Pierwszy punkt wycieczki to masyw
Lovcen, zwany Dachem Czarnogóry. Ze szczytu roztacza się przepiękny widok. Przy dobrej pogodzie widać niemalże cały kraj, w tym Jezioro Szkoderskie, Podgoricę i Zatokę Kotorską… niestety nie dziś. Góry Lovcen porośniętą są gęstym, ciemnym lasem, z daleka wyglądają na czarne. Kraj właśnie nim zawdzięcza swoją nazwę. Wjeżdżamy na teren parku, uiszczając opłatę, jeszcze jedna będzie nas czekać przy wejściu do mauzoleum. Pogoda jest coraz gorsza, wjeżdżamy w chmury. Już wiemy, że z widoków nici, ale i tak jedziemy, zobaczymy chociaż to mauzoleum i wejdziemy na taras widokowy, licząc na cud i rozstąpienie chmur.
Parkujemy pod restauracją, stąd mamy 461 stopni do mauzoleum. Kiedy kupujemy bilety, słyszymy potężny grzmot. Pan w kasie: “No problem, don’t worry.” Przecież burza idzie, a my jesteśmy w górach. Don’t Worry!
Pokonujemy schody, część z nich wiedzie przez tunel. Kiedy z niego wychodzimy leje, a wokół zamiast widoków, trzaskają pioruny.
Docieramy do mauzoleum Piotra II Petrovicia-Njegosa - władcy kraju i poety. Stąd wiedzie urokliwa ścieżka na punkt widokowy. Zupełnie bez sensu, idziemy nią. Przechodząc obok masztu, Paweł poczuł, jak włosy mu dęba stanęły, dosłownie. Czyli o to panu chodziło. Nie ma się co martwić, bo maszty ściągają pioruny i w nas nie walnie. Ahaaa… no to w nogi!
Z ulgą wpadliśmy z powrotem do tunelu i popędziliśmy do restauracji na słynne
priganicePriganice to małe pączki z mąki, smażone na oliwie lub głębokim tłuszczu, podawane z miodem lub/i serem. Poprosiłam dwie porcje. Pani zasugerowała, że może jednak jedna, bo to aż 20 pączków. Zgodziłam się niechętnie, potem okazało się, że miała rację. Nie zjedliśmy nawet jednej porcji. Każdy zachwyca się tymi pączkami, ale nam średnio smakowały. Może dlatego, że wcale nie przypominały pączków, tylko wysmażone pieczywo i wcale nie były słodkie, takie mini grahamki.
Z całego dania, najsmaczniejszy był biały, lekko słonawy, puszysty ser z dziurkami. Nie wiem, co to za ser, ale był przepyszny. Niestety już do końca pobytu nie widziałam nigdzie priganic, więc nie możemy powiedzieć, czy w innym miejscu smakowałyby lepiej. Na szczęście zamówiliśmy jeszcze zupę, która była przepyszna.
W strugach deszczu jedziemy zobaczyć kolejny punkt wycieczki… hurraaayyy… :/