To dzień naszego powrotu, ale nie tak szybko. Do 16:00 mamy auto, więc tyle jeszcze przygód przed nami. Po nocy w samochodzie, nocleg w hotelu to najprawdziwszy luksus. Spało się wyśmienicie.
Pora się zbierać. Jeszcze w Polsce cieszyłam się, że zdążymy do Edamu na targi sera, które odbywały się co środę. Planowaliśmy na targ zjeść śniadanie, zatem ruszamy. Po zaparkowaniu okazało się, że z powodu pandemii, targi odwołane. No cóż są plusy i minusy pandemii.
Pospacerowaliśmy po mieście. Tutaj mieliśmy jeszcze inny klimat miasteczka niż Amsterdam czy Giethorn. Edam również położony nad kanałami, czysty, zadbany z bardzo ładną zabudową. Po Giethornie, trudno będzie aby jakieś miasteczko nas powaliło na kolana. Ale dziś z perspektywy czasu, oglądając zdjęcia trzeba przyznać, że Edamowi nie brakuje uroku. Samochód zostawia się na obrzeżach, poniważ Edam jest miniaturowy. Ma bardzo małe uliczki, z małymi domkami, niczym z obrazka dziecka.
Chcieliśmy zjeść śniadanie, ale jakoś nic nas szczególnie nie zachęciło, a raczej zmroziło cenami.
Z Edamu pojechaliśmy do Broek in Waterland. Kolejne miasteczko, w którym chce się zwolnić i zatrzymać w kadrze każdy detal. Od tego mojego zachwytu zaczyna robić się trochę nudnawo, więc przejdę do tego czego doświadczyliśmy po raz pierwszy. Otóż, mam zwyczaj zaglądania do kościołów, nawet jeśli nie ma ich w przewodniku. Świątynie potrafią wiele powiedzieć o kulturze miejsca, jego historii, ważniejszych wydarzeniach, a także specyfice. Katedra w Sewlilli, gdzie podział na lepszych i gorszych wciąż pobrzmiewa, Sagrada budowana z datków, małe kościółki w górach, w których pachnie przyjemnie drewnem czy wreszcie kościoły w Rzymie, które również dobrze mogłyby być galeriami sztuki, takie dzieła w sobie mieszczą. Tyle, tytułem wstępu. Nad Broekiem, górował strzelisty, dość duży kościół. Musiałam tam zajrzeć, spodziewając się dekoracji, obrazów i ciekawego ołtarza. Stanęłam jak wryta. W środku była kawiarenka, stoliki, toalety, a ławy zsunięte pod bok. Po raz pierwszy w życiu zobaczyliśmy kościół, który uległ desakralizacji.
Z pewnością osoby religijne poczułby w takim miejscu smutek. Ja na to patrzę z pozycji ciekawego obserwatora, jak to zmieniają się czasy i ludzie. Czy na gorsze? Przyszłość oceni.
Tymczasem postanowiliśmy zatrzymać się w tym miejscu i skorzystać z kawiarenki. Ponieważ było już południe, a my wciąż bez śniadania, zapytałam o zupy. Paweł nie mógł się przemóc, żeby jeść w środku. Chociaż z Kościołem jako instytucją mu nie po drodze, to jednak dziwnie się czuł. Na dworze znaleźliśmy wolny stolik. Zupy i ciasta były cudownie przepyszne, uliczka spokojna, sielska atmosfera. Bardzo wyciszająca końcówka naszej Holandii. Dobrze, że zaczęliśmy od gwarnego Amsterdamu. Taki mały kraj, a tyle różnych oblicz.
To jeszcze nie koniec wrażeń na ten dzień, w następnym wpisie zabieram Was do bajki.