Tuż po śniadaniu jesteśmy umówieni po odbiór samochodu w recepcji hotelowej. Dokupujemy GPS i idziemy do auta. Biała scoda ma nam towarzyszyć przez cały dzień. Kiedy opuszczamy teren hotelu, czuję się jakby ktoś wypuścił mnie z klatki. Wreszcie zobaczę prawdziwą Kretę!
Nasz pierwszy cel to oddalona o 1,5 h drogi jaskinia Dikte. To jedna z dwóch jaskiń, gdzie według mitologii miał się narodzić Zeus. Droga jest bardzo kręta, a dodatkowo co chwila pojawia się gęsta mgła, na szczęście ruch nie jest duży. Mgła odpuszcza, a naszym oczom ukazują się wspaniałe widoki, jakie tylko w górach mogą być. Zatrzymujemy się w punkcie widokowym, wysiadamy z auta i słyszymy dzwoneczki. Naprzeciwko nas po skałach skaczą sobie kózki z uwieszonymi na szyi dzwoneczkami. Są nieufne, przyglądają nam się przesz chwilę i uciekają. Jedziemy dalej, a za chwilę kolejna niespodzianka, ogromne stada owiec. Przy samej drodze mijamy zagrodę owiec z ich maleństwami. Ależ hałasują!
I wreszcie dojeżdżamy na parking pod jaskinią, płacimy 2,75 panu, który mówi, gdzie mamy stanąć, chociaż na parkingu pusto. Wspinamy się uroczą dróżką w stronę jaskini przez 15 minut, podziwiają płaskowyż, kupujemy bilety po 6 euro, kilka kroków dalej pani je przedziera. Zastanawiam się jakim cudem potrzeba tyle ludzi, skoro tu nikogo nie ma. Schodzimy do jaskini, tutaj również pusto. Żadnych turystów. Jaskinia jest ogromna, ale obejście jej zajmuje kilka minut, włączając fotografie. Kiedy już nacieszyliśmy oko wspaniałymi rzeźbami naciekowymi, wspięliśmy się z powrotem na górę i potem dróżką w stronę auta. I wtedy dopiero naszym oczom ukazały się tłumy turystów. Szli nieprzerwani, niektórzy na osiołkach. A na parkingu nie było już w ogóle miejsca, mnóstwo wypożyczonych aut i autokarów. Ależ trafiliśmy. W takim tłumie zwiedzanie jaskini miałoby zupełnie inny charakter niż samemu w zupełnej ciszy, gdzie słychać jedynie rytmiczne kapanie.
Wracamy w stronę Heraklionu i tym razem kierujemy się na południe wyspy.
Droga do Matali upływa nam bardzo przyjemnie. Jedzie się po równej drodze szybkiego ruchu wzdłuż pięknych kreteńskich krajobrazów. Zachwycają gaje oliwne, zatrzymujemy się przy jednym z nich, zjadamy przekąski z naszego lunch boxa, podziwiamy okolicę i ruszamy dalej. Wreszcie docieramy do Matali, o czym świadczy wzmożony ruch i szereg zaparkowanych wynajętych aut. Parkujemy i my. Kiedy się słyszy plaża w otoczeniu skał, wyobraźnia podsuwa obraz żółtego piasku i szarych skał. W Matali jest odwrotnie. Mamy czarny, wulkaniczny piasek i żółciutkie skały wokół. A w skałach słynne jaskinie. Tutaj w przeszłości lubili nocować hipisi i wokół hipisów kręci się ruch turystyczny Matali, jest kolorowo i kwieciście i rzeczywiście spotkaliśmy hipisa, nieco już zmordowanego życiem, ale jednak.
W drodze powrotnej mieliśmy zjeść nasz lunchboxy, ale Paweł zaczął tak smętnie studiować menu nadmorskich knajp, że po prostu musiałam ulec. I tak celebrowaliśmy nasz czas w Matali, zajadając się ośmiornicą i patrząc na roztaczający się krajobraz.