Słońce mocno piekło. Temperatura odczuwalna na moje oko jakieś 30 stopni. W szoku byliśmy widząc, że temperatura powietrza to jedynie 20 stopni. Słońce w Trondheim jest bliżej, stąd taka różnica. Z kolei w cieniu od razu dostawałam gęsiej skórki.
Do najbardziej malowniczych ulic Trondheim prowadzi czerwony most
Gamle Bybrua. Dawniej był bramą miasta, a dziś nazywany jest Bramą Szczęścia. Ponoć pocałunek na nim ma moc spełniania marzeń.
Stąd można podziwiać dawne spichlerze portowe, zbudowane na palach. Kolorowe domki są świetnie zachowane, gdzieniegdzie można dostrzec, że za drewnianymi palami ukryte są betonowe słupy.
Widok z mostu na rzekę i odbijające się w niej, kolorowe spichlerze jest zachwycający.
Most prowadzi w zaułki dzielnicy
Bakklandet, gdzie znajdujemy jeszcze więcej pastelowo pomalowanych domków. Mówi się, że domki noszą barwy jesiennej Norwegii.
Dawniej budynki zamieszkane były przez klasę robotniczą, a dzisiaj mieszkańcy i turyści cieszą się urokami uliczek nad filiżanką kawy.
Najpierw pospacerowaliśmy wzdłuż kwiecistych uliczek, a następnie wzdłuż windy rowerowej wspinamy się w stronę fortecy.
Trampe to jedyna na świecie winda dla rowerów. Powstała w 1993 r. i skorzystało z niej już ponad 220 tys. rowerzystów. Zabawa polega na tym, że umieszcza się prawą stopę na podpórce, która pcha rowerzystę w górę. Myśleliśmy, że winda jest zepsuta, ponieważ kilku rowerzystów nie mogło jej uruchomić, ale wreszcie udało się i mogliśmy zobaczyć jak działa.
Zmierzamy w stronę twierdzy
Kristiansten. Twierdza ma wielu odwiedzających z powodu widoku jaki się stąd rozpościera. Można zobaczyć fiord, miasteczko i pagórki je otaczające.
Taki również był nasz cel, zobaczyć ten widok, dopóki nie wysłuchaliśmy Basi. Opowiedziała nam o swojej znajomej, która ma niezwykły dar (przekleństwo?). Widzi i czuje sprawy z życia niematerialnego. Dla nas okolica jest spokojna, zielona z pięknym widokiem. Ona w tym miejscu nie mogła wytrzymać. W przeszłości odbywały się tu egzekucje i właśnie te okrutne obrazy ją nękały. Ta opowieść zdominowała nasze mózgi tak bardzo, że wszystko wydawało się złowróżbne. Jakiś nakryty prześcieradłem Yoda, skrzypiąca, niedziałająca studnia i dziwaczne figury dziewczynek, których twarzy nie było widać. Niby wyglądają jakby bawiły się w chowanego, a jednocześnie coś w ich postawie jest takiego, jakby cierpiały z bólu.
Zagadka, o co chodzi z dziewczynkami nie została rozwiązana, natomiast trzy, białe, błyszczące figury pudli są tak absurdalne jak pegazy na Placu Krasińskiego w Warszawie, Pasują jak pięść do nosa. Pewnie istnieje jakieś sensowne wytłumaczenie. Kiedyś może się dowiemy ;)
Powoli idziemy w stronę restauracji Egon, zlokalizowanej na wieży telewizyjnej. Tutaj umówiliśmy się z Basią i Robertem na kolację. Platforma jest obrotowa, w trakcie posiłku można obejrzeć całą okolice. Widoki zapierają dech w piersiach. My jako goście mogliśmy zająć miejsca przy oknie, nie trzeba było nam dwa razy powtarzać ;)
Kolacja odbyła się w formie bufetu. Mogliśmy jeść pizzę do woli. Byliśmy w raju. Widoki, pizza a to wszystko w życzliwym towarzystwie.
Najedliśmy się do syta. Wróciliśmy do domu. Plan na ten wieczór to ugotować płyn do baniek na jutrzejszy festyn. Ale zanim to nastąpiło, poszliśmy szukać trolli w pobliskim lesie :D
P.S. Basia doczytała o co chodzi z dziwacznymi dziewczynkami. Są one dziełem brytyjskiej artystki Laury Ford, która jeździ po różnych miastach i pokazuje swoje prace. Jej wystawa ma zachęcać do zabawy... Yhy... dorzucę w zdjęciach jej prace. Mnie jakoś w radosny nastrój nie wprowadzają te rzeźby :P :P :P