Wysiadamy z autobusu, odrzucamy propozycje safari, noclegu i tuktuków, wydostajemy się z dworca i zaczynamy pytać przechodniów o drogę do hotelu. Zdecydowanie wolę pytać kobiety, ponieważ uśmiechając się, wskazują kierunek. Panowie natomiast od razu proponują podwózkę lub inne usługi. Droga do hotelu chociaż długa, to po wyjściu z centrum robi się bardzo przyjemna. Piękna okolica. Zatrzymujemy się pod drzewami, oblepionymi ogromnymi nietoperzami. Nazywają je latającymi lisami z powodu rudego pyszczka. Nietoperze robią mnóstwo zamieszania i hałasu. Idziemy dalej.
Pola, pola, i jeziora. Długo nie ma żadnych zabudowań. W pewnym momencie dopadają nas psiaki. Ogólnie psy są na Sri Lance w okropnej sytuacji, wszędzie je widać, wychudzone, schorowane, bezpańskie. Nie są agresywne. Tutaj nie ma jeszcze takiej świadomości, że psa można trzymać w domu jak przyjaciela. Psiaki, wszystkie do siebie podobne, traktowane są u nas jak gołębie, element krajobrazu, który można czasami dokarmiać. Przez cały wyjazd nie mieliśmy z nimi kłopotów, oprócz tego jednego spaceru. 3 psy postanowiły nam towarzyszyć, z tymże jeden z nich był wyrośniętym szczeniakiem i uczepił się mojej nogi. Nie bałam się go, ale czytałam, że tych psów lepiej nie dotykać, bo mają na sierści i pod skórą mnóstwo pasożytów, a większość z nich jest schorowana. A tutaj nie dość, że te psy ocierają się o moje łydki, to jeszcze ten mały ewidentnie chce mnie ugryźć. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki pojawił się tuktukarz, który może nad podrzucić, bo przecież psy biegają, a my jesteśmy tacy bezradni. Psy po chwili sobie odpuściły, a my mogliśmy pójść dalej.
Wreszcie jest kierunkowskaz do naszego hotelu. Skręcamy, wchodzimy do pierwszego spotkanego hotelu, trafiamy na weselną imprezkę. Recepcjonistka z uśmiechem wychodzi z nami na drogę i pokazuje, gdzie jest nasz hotel, to już całkiem blisko. Przechodzimy przez mostek, a przy mostku, nad strumykiem widzimy półnagie kobiety. Paweł szybko odwraca wzrok, nie wiedząc co ze sobą zrobić.
No tak, takie publiczne kąpieli są czymś normalnym na Sri Lance. Pomimo, że Lankijczycy mają łazienki w domach, to mają zwyczaj mycia się w rzekach i strumieniach. Wokół takich kąpielisk gromadzą się i rozmawiają. Oczywiście panie i panowie osobno. Pechowo trafiliśmy akurat na czas kąpieli.
I wreszcie hotel czy raczej dość duży guesthouse. Jest bardzo ładny, soczek powitalny, pokój fajny, moskietiera cała, czysto, posiłki na tarasie, tylko chwilowo nie ma prądu, przez najbliższe 2-3 godziny… no cóż, a da się coś zjeść? W okolicy nie ma żadnych knajp, a do miasta nie mamy ochoty iść, tu jest zdecydowanie przyjemniej. Kuchnia działa, chociaż po tym jak zajęliśmy stolik, ktoś na skuterze wyjechał z hotelu. Od tej pory każdemu posiłkowi towarzyszyły wyjazdy na motorze. Nabraliśmy podejrzeń, że jeżdżą gdzieś po te obiady. Ubawiliśmy się tą wersją, Paweł oczywiście przytoczył wyimaginowane dialogi, jakie mogą toczyć i nawet się nie zorientowaliśmy jak już mieliśmy obiad.
Po obiedzie idziemy na spacerek, okolica jest przepiękna. Hotel położony nad ogromnym jeziorem, nie bez przyczyny nazywa się Hotel Bird View. Okolica jest bowiem pełna różnorodnych gatunków ptaków.
Spacerujemy polną drogą, mijają nas mieszkańcy na skuterach, dzieciaki machają, a poza tym jest spokojnie i cicho. Prawie cicho, ponieważ całe to towarzystwo: ptaki, świerszcze i wiewiórki robią melodyjny, przyjemny hałas. Najgłośniejsze są oczywiście pawie. Tak, zobaczyć pawie na wolności jeden z must see Sri Lanki. A zobaczyć jak lecą i siadają na drzewach z tymi długimi ogonami to już w ogóle niesamowity widok.
Do pokoju wracamy, gdy się ściemnia. Światło już jest, pokój bardzo nam się podoba, wygląda na to, że wreszcie się wyśpimy. Jednak nie, obudziło mnie w nocy bardzo bolesne ugryzienia czarnego żuka. Ech… Jak to draństwo wlazło przez moskitierę?