Pobudka o 4.00, dostajemy śniadanie w formie boxu, w skład którego wchodzą 2 kanapki, kawałki ananasa, soczek i woda. O 4.30 podjeżdża auto. Jedziemy na safari do parku Yala. Wykupiliśmy całodniowe safari, od 6.00 do 18.00. Pędzimy z zawrotną prędkością. Dojeżdżamy na miejsce dużo wcześniej, czekamy. Kierowca tłumaczy nam, że zależy mu na tym, abyśmy zobaczyli lamparta, to największy kot na Sri Lance. A rano lamparty mają swoje ulubione miejsce, więc wszyscy tam jadą i wszystkim zależy, aby być tam jak najszybciej, bo zwierz może umknąć. Później przekonaliśmy się, że zobaczenie lamparta, to jakiś strasznie ambicjonalny cel kierowców safari. Kiedy ze sobą gadają, dyskutują tylko o tym czy zobaczyli, kiedy, komu się udało, w zasadzie to sama nie wiem, czy zobaczenie lamparta to spełnione marzenie turystów czy kierowców.
My się nie nastawialiśmy, bo wiemy, że to loteria. Ja chciałam zobaczyć słonie, bawoły wodne i pawie z bliska, a co więcej będzie miłą niespodzianką.
Park Yala został podzielony na 5 części, z czego tylko 2 są udostępniane zwiedzającym. Fajnie, zwierzaki mają przynajmniej wybór, czy chcą być zobaczone.
Tuż po wjeździe na teren parku przywitał nas słoń, stojący przy drodze i już moje safari było udane, a chwilę później cała słoniowa rodzinka. Po tym spotkaniu kierowca już nie ma litości. Godzinę drogi od bramy wjazdowej jest lamparcie miejsce. Pędzimy tam na złamanie karku, droga jest wyboista, ręce aż bolą od kurczowego trzymania się, spóźniamy się 5 min, lampart poszedł. Kierowca wciąż rozmawia przez telefon, zatrzymuje się przy innych autach, a lampart widziany jest to tu, to tam, nigdy z bliska. Ponoć ktoś widział rudą plamkę schodzącą z gór. Jedziemy tam! Rząd samochodów stoi na drodze i wszyscy są przekonani, że lampart akurat sobie przejdzie między pięknie ustawionymi samochodami, ja na miejscu lamparta to raczej bym poszła w drugą stronę. Sprytny kociak, nic z tego, poszedł sobie gdzie indziej. A my znów pędzimy po straszliwych wertepach (jak ten samochód to wytrzymuje!?!?!), mijamy mnóstwo zwierząt, przy żadnym się nie zatrzymując, stoimy tylko tam, gdzie bywał lampart, tracąc czas. Wreszcie prosimy o postój na toaletę.
Na postoju mnóstwo małp. Kierowca nas ostrzega przed nimi, każe pochować foliówki, schować jedzenie i trzymać rzeczy przy sobie. Idziemy do toalety, dostrzegamy olbrzymią dziką świnię. Cofamy się przestraszni. Tam jest dzika świnia, mówię. „Wild pig is Ok”. Yhy… Pierwsza nauka płynąca z dżungli: Wild pig is OK, Monkey is not OK. Zapamiętać. :D
Tymczasem turyści: Jak świnia to w nogi, a jak małpka: o jaki słodziaczek! Jeszcze w Tajlandii też tak mówiłam na makaki, potem już mi przeszło… :)
Po toalecie kierowca, ustala z nami plan działania. Dzwonił jego przyjaciel, lampart śpi na drzewie w jednym miejscu, kilkanaście minut drogi stąd. Możemy spróbować tam jechać, ale nie wiadomo czy jeszcze go zastaniemy. Co my na to? Szczerze, to już troszkę mnie męczy to jeżdżenie za lampartem, bo praktycznie w ogóle nie mamy zdjęć, przy niczym się nie zatrzymujemy, a tu już prawie 11.00. Ustalamy, że to będzie ostatni raz. Spróbujemy jeszcze raz, a potem będziemy już jeździć na spokojnie po parku. Heh… kilkanaście minut… może i tak, ale łamiąc przepisy parkowe. Po kilku minutach, kierowca wykręca i tyłem wjeżdża w jedną z alejek. To była droga jednokierunkowa, więc aby nie podpaść strażnikom, jechaliśmy kilkanaście minut na wstecznym. Także ambicja kierowcy rządzi. Wreszcie dojeżdżamy. Jest! Jest Lampart! Śpi sobie, ogon pięknie mu zwisa. Fotografujemy, oglądamy przez lornetki, cieszymy się, tkwimy tak dłuższy czas. Dłuuuugo już jesteśmy, mam ochotę zaproponować, że może pojedziemy dalej, skoro i tak śpi i się nie rusza. Jestem z natury bardzo niecierpliwa, niestety. Moje rozważania przerywa kierowca. Look! He wake up! Ooooobudził się, schodzi z drzewa, jaki jest piękny, zatrzymuje się, patrzy prosto w samochody, wygląda tak dziko, bystre oczy oceniają zagrożenie czy ofiarę. Chyba uznał całe to zgromadzenie za okropne nudziarstwo, bo spokojnie i dostojnie zniknął w krzakach. Czuję jak wypuszczam powietrze, no możemy jechać dalej.
Gdzież tam, wszyscy jak jeden mąż, odpalają auta i jadą kawałek dalej. Ustawiają się na drodze w znacznych odległościach, lampart powinien wkrótce przejść przez drogę. I przechodzi owszem, ale tak, że nikt go nie widzi. Kierowca dostrzegł ogon znikający w zaroślach za naszym samochodem. Cofnął, zatrzymuje się, Paweł dostrzega lamparta 1,5 metra do auta, ten patrzy mu prosto w oczy. Paweł nie wie, czy robić zdjęcie czy pokazać mi gdzie jest kocur. Wszystko to trwało ułamki sekund, nie robi nic, po prostu się patrzy. Ja w tym czasie dostałam wybiórczej ślepoty, nie dostrzegłam go ani jak stał, ani jak się oddalał w gąszczu, nic po prostu nic, same chaszcze. Uwierzycie?
O tym, że on tam rzeczywiście był świadczyły roziskrzony oczy Pawła i walące jak młot serce. Kiedy taki zwierz spojrzy ci w oczy, to już wiesz, że gdyby chciał na Ciebie zapolować, to ani drgniesz, to spojrzenie jest hipnotyzujące i przeszywające. Znaczy się, ja mogę sobie to tylko wyobrazić, bo akurat nie dostrzegłam kociaka. No taki los.
Ale i tak było fajnie. Wrażenia niesamowite, my oglądamy cieszymy się z bliskiego spotkania, a kierowca wprost pęka z dumy. Opowiada, że jego kolega trzeci raz w tym tygodniu ma całodniowe safari i cały czas się spóźnia. Widać, że naprawdę im zależy.
Teraz już jeździmy na spokojnie. Docieramy na miejsce do biwakowania. Będziemy jeść! Obiad dostajemy jeszcze ciepły w metalowych pojemnikach, są ziemniaczki, kurczak, fasolka, chyba ciecierzyca, warzywna mieszanka i ryż. Wszystko oprócz ryżu było potwornie pikantne, ale pyszne. Deser na ugaszenie palące przełyku słodziutki ananas i arbuz i banany. Dotychczas sądziliśmy, że oni dosładzają te uwadze, bo to niemożliwe, żeby były aż tak słodkie. Ale tutaj na naszych oczach kierowca je obierał. Lankijskie owoce są malutkie, ale tak słodkie, jakby obsypane cukrem pudrem. Trochę głupio nam było, że my jemy a kierowca nie, ale on nam wyjaśnił, że ma jedzenie z domu, ponieważ na safari zawsze jest to samo. Przygotowują tradycyjną potrawę dla turystów, zawsze jest to samo. Turystom to smakuje, ale on ma już dość, woli z domu.
Posiłek zjadamy na wybrzeży, na pozostałościach po jakimś budynku, który został zniszczony przez tsunami. Kierowca pokazuje nam swojego kolegę, który był w parku w tym miejscu, kiedy nadeszło tsunami. Wtedy ludzie spacerowali po plaży, a kierowcy czekali na nich. Kiedy nadeszło tsunami, kierowcy ruszyli, kto zdążył wsiąść to się uratował, pozostali zginęli. Kierowcy jechali byle przed siebie, po wertepach nie patrząc na drogi. Straszne chwile.
Popołudnie upływa nam na spokojnym obserwowaniu zwierząt. Podziwiamy sokoli wzrok kierowcy. Widzimy m.in. bawoły, czarne dzioborożce, mangusty, krokodyle, pawie i wiele innych. A mój słoniowy apetyt został zaspokojony.
Po wyjeździe z parku, siadamy wygodnie, zakładamy bluzy, znów zrobiło się chłodno. A tu co to? Słoń! Olbrzymi samiec na drodze poza terenem parku. Oglądamy go chwil kilka po czym odwraca się dupka i znika w zaroślach. Dziękujemy za to, że nas odprowadziłeś słoniku.
Ok 17.00 wracamy do domu. Dzień pełen wrażeń dobiegł końca. Jeszcze kolacja na oświetlonym tarasie i możemy odpocząć.