Wstajemy o 7.30, śniadanie jemy o 8.00 na tarasie. I właśnie takie śniadanka to największa zaleta guesthousów na Sri Lance. Jest pięknie.
Jeszcze wczoraj wieczorem czułam obawę przed naszą pierwszą podróżą autobusami. Ale w ten słoneczny poranek, nad pięknie podanym śniadaniem czuliśmy tylko ekscytację na myśl o tym dniu.
Zarzucamy plecaki na siebie i idziemy na przystanek. Po kilku minutach Paweł orientuje się, że zapomniał telefonu, biegnie z powrotem. Daleko nie dobiegł, ponieważ ze strony guesthousu biegł już właściciel z jego telefonem w ręku, aby mu oddać.
Dochodzimy na przystanek. Wiemy, że najpierw musimy dojechać do Matary, a następnie szukać autobusu do Tissamaharama. Wiemy też, że są autobusy białe i czerwone, jedne to prywatne, drugie państwowe. Jedne dojeżdżają szybciej, ponieważ te drugie zatrzymują się wszędzie, gdzie zażyczą sobie pasażerowie. Ale które to które to już nie pamiętaliśmy. Wsiadamy w pierwszy lepszy, który nas zawiezie do Matary. Po kilku minutach podjeżdża nasz autobus. Jeszcze nic nie wiemy o obyczajach autobusowych. Dlatego od razu chcę kupić u kierowcy bilety, każą usiąść na miejscach. Po chwili wszystko się wyjaśnia. W autobusie są dwaj panowie. Kierowca, któremu nie zawraca się głowy i drugi, którego nazwaliśmy z Pawłem Managerem autobusu. Manager wychyla się przez drzwi i krzyczy przez jakie miejscowości będzie jechał autobus, na postojach pełni rolę naganiacza, ale w takim znaczeniu bardzo pomocnym. Niemalże za rękę nas prowadzili do odpowiednich autobusów. Manager czasami w trakcie jazdy wysiada pierwszymi drzwiami, biegnie sobie wzdłuż autobusu i wsiada tylnymi drzwiami. Robi tak, kiedy jest duży tłok, a musi dostać się na tył lub gdy chce coś sobie kupić. Wreszcie najważniejszym zadaniem managera jest sprzedaż biletów. Mają przenośnie biletomaty, przez co o oszustwach nie może być mowy. Mamy na bilecie dokąd jedziemy i za ile. A ceny są śmiesznie niskie. Do Matary zapłaciliśmy 40 LKR/os, co wychodzi jakieś 90 groszy, a z Matary do Tissy 150 LKR, czyli ok. 3,30 zł, a jechaliśmy ponad 4 godz. Na dworcu w Matarze bez najmniejszych problemów trafiliśmy do prawidłowego autobusu, już cała to społeczność dworcowa się o to zatroszczyła. Jeśli stoi tylko jedna osoba, autobus jedynie się zwalnia, trzeba wsiadać w biegu.
A sama jazda autobusem? To prawdziwa przygoda. Przejechać się autobusem chociaż raz po Sri Lance uważam za obowiązkowy punkt zwiedzania! Po odpaleniu silnika z głośników leci muza, ale jaka! Czy to hinduska, czy lankijska nie wiem, ale daje czadu, przy tym na pewno nie ma szans na drzemkę. Jest wesoło, zwariowana melodia pasuje do tej szalonej jazdy. A jedziemy na złamanie karku, bo autobusy na ulicach rządzą. Wszyscy im zjeżdżają z drogi. Lepiej nie siadać na pierwszych siedzeniach, bo można wylądować na przedniej szybie. Także jedziemy sobie kurczowo trzymając się siedzenia przed nami, słuchamy głośnej muzy i nieustannego trąbienia kierowcy i jesteśmy rozbawieni całą sytuacją. Nasza radość z jazdy autobusem kończy się jakiś tydzień później, kiedy po 6 godzinnej jeździe mamy już serdecznie dość tego łuzgotu. Ale póki co, jest wesoło.
Nad kierowcą widnieją kolorowo oświetlone wizerunki Buddy, a także Ganesy i innych bóstw. Czytałam również, że można spotkać Jezusa, który jest uznawany za Boga Miłości. Szukałam go uparcie przez cały wyjazd, ale nie udało się.
Wielogodzinna trasa minęła nam szybko. Obserwowaliśmy i byliśmy obserwowani. Na przystankach wsiadało mnóstwo dzieci w wieku szkolnym wszystkie pięknie ubrane w białe mundurki szkolne. Szczególnie dziewczynki wyglądały cudnie z grubymi, czarnymi warkoczykami i tymi ogromnymi, ciekawskimi oczami. Te wpatrujące się w nas ślepia prowokowały mnie do uśmiechu. Niektóre dzieci się onieśmielały, ale zdecydowana większość odwzajemniała się szerokim, bielusieńkim uśmiechem. W dobrych humorach dojeżdżamy wreszcie do Tissy.