Whale safariZa nasz pokój z łazienką zapłaciliśmy ok. 43 zł/2os/dobę ze śniadaniami. Guesthouse z zewnątrz wyglądał ładnie, wnętrza były czyste i odnowione, ale pokój, jaki dostaliśmy to już zupełnie inna bajka. Na ścianach był straszliwy grzyb, zaduch spowodowany wilgocią dawał nam się we znaki. Pościel była czysta, ale narzuta, którą mieliśmy się przykryć cuchnęła stęchlizną. Do tego mnóstwo robaków, z czego najgorsze były maleńkie komary, przedzierające się przez otwory moskitiery. Wiatrak działał, ale co to zmieniało, skoro wirowało to samo duszące powietrze. Źle spaliśmy tej nocy, budziliśmy się często, a kiedy o 5:30 zadzwonił budzik powitałam go z radością. :)
Początek roku 2017 to była niezapomniana wyprawa za koło podbiegunowe, gdzie oglądaliśmy wieloryby. Doznania były tak cudowne, że na Sri Lance również chcieliśmy zobaczyć te olbrzymy. Tutaj jeszcze istniała spora szansa na spotkanie delfinów. Ależ by było cudownie.
My skorzystaliśmy z usług firmy Raja and the Whales. Kosztowało nas to 6500 LKR/os. Z tego co czytałam, to każda firma ma taką samą cenę, ponieważ jest ona odgórnie ustalona. My wybraliśmy tę firmę, ponieważ spodobał mi się opis oferty. Napisali, że nigdy nie gonią wielorybów, ani nie zagradzają im drogi. Niedozwolone jest również zażywanie kąpieli z delfinami. Ponieważ cena za safari zawsze jest taka sama, to firmy prześcigają się w tym, co jest wliczone w cenę safari. Rany… ile my zjedliśmy na tym statku. Cały czas coś podawali! Biedni ci, których dopadła choroba morska. A tabletki były rozdawane. Nigdy nie miałam choroby morskiej, ale nie chciałam ryzykować, że coś popsuje ten dzień i skorzystałam z tabletek.
O 5:55 podstawił się tuk tuk, który był w cenie naszego safari, więc tracimy śniadanie w hotelu, ale właściciel zapewnia, że dostaniemy śniadanie na statku. Tuk tuk zawiózł nas do portu, po zapłaceniu przeszliśmy na statek, który składał się z dwóch poziomów. Najlepsze miejsca są na górnym pokładzie z przodu. My wsiadaliśmy dość późno, więc usadowiliśmy się na bocznych materacach. Od razu dostaliśmy ciasteczka korzenne i gorącą herbatę. Wypływamy z portu i już wędrują do nas talerze pełne owoców.
Wreszcie są! Pojawiły się olbrzymie płetwale błękitne. Podobnie jak w Norwegii mogliśmy obserwować tylko płetwę ogonową. Żaden z wielorybów nie wyskoczył nad powierzchnię wody. W zasadzie może się to wydawać troszkę nudne, tu ogon, tam ogon, o jeszcze jeden ogon… to czemu każdemu ogonowi towarzyszy głośne: wooow… Hehe, tak właśnie działają na ludzi te cudowne ssaki. Coś jest w nich takiego, że je godzinami wypatrywać. Może właśnie fakt, że zawsze to jest loteria czy uda się zobaczyć wieloryba? Każdy ogon, który się pojawia to myśl w głowie: Jej, ale mamy szczęście! No i człowiek czuje się taki szczęśliwy, bo przecież ma szczęście. Wieloryb mu się pokazał! Dużo tego szczęścia mieliśmy w to przedpołudnie.
Po chwili opuszczamy to miejsce, płyniemy w inny rejon, aby zobaczyć rzadziej spotykane gatunki wielorybów. W tym miejscu rozdają śniadanko. Są to jajka z parówką. Omlety i jajka sadzone po lankijsku wymiatają. Z tej podróży wyszłam bogatsza o nowy przepis na śniadanie. ;)
W tej części rejsu nie pojawiły się ani wieloryby, ani delfiny. Oj szkoda. Wracamy do poprzedniej lokalizacji, przez chwil kilka oglądamy płetwale i słyszymy nieuchronne: last whale! Wracamy.
Aby osłodzić smutek powrotu dostajemy ciasto i soczek. A dokładeczkę można? O super! :D
Z rejsu wracamy ok. 13.00.
Idziemy na plażę, znów rozpoczyna się ulewa. Chowamy się w nadmorskiej knajpie. Dach przecieka, stoliki stoją na jakimś klepisku, ale za to jaki widok! Zamówiliśmy kurd. Jest to rodzaj jogurtu, zrobionego z mleka bawolego. Tradycyjny deser lankijski, podawany z owocami lub ze słodkim syropem palmowym, a najlepiej żeby było wszystko i wtedy jest pysznie.
Przestało padać, spacerujemy chwilę po mokrym piasku i widzimy, że przed restauracjami rozkładają stoiska ze świeżymi rybami. Zostały one złowione podczas popołudniowego połowu. Nasz ostatni wieczór w Mirissie i wiemy, że już taka okazja się nie powtórzy. No cóż, głodni właściwie nie jesteśmy… Chwila zastanowienia i zamawiamy rybki. To był nasz najdroższy posiłek na Sri Lance. Za dwie ryby zapłaciliśmy pod 3000 LKR. Jedna z ryb to była barakuda, a druga red snapper, co później przetłumaczyłam sobie jako lucjan czerwony, hahaha. Dobrze, że nie wiedziałam, że mój posiłek ma na imię Lucek. :D :D :D
Rybki podano na ogromnym talerzu. Wyglądały pysznie i tak też smakowały, ale nie daliśmy im rady. Zrobiło się ciemno. Wracamy do hotelu. Jutro wymeldowujemy się. Już jesteśmy ciekawi, czy kolejne miejsce też będzie miało taką ilość współlokatorów. A jeszcze bardziej jesteśmy ciekawi, czy ogarniemy komunikację autobusową. Co przyniesie nowy dzień? Na pewno jakieś przygody!