O 21.00 odebrał nas lokalny przewodnik I zabrał do wybudowanego przez siebie małego, drewnianego domku. Niebo było zachmurzone, a my mieliśmy tak siedzieć, popijać herbatę lub gorącą czekoladę, zajadać się ciastkami i czekać, aż się rozpogodzi. W tamtej chwili nie byłam tym zachwycona. Uważałam, że powinniśmy jeździć i szukać zorzy, ale później dowiedzieliśmy się, że znaczenie ma bezchmurne niebo, więc jeśli zorza się pojawi, to będzie widoczna z każdego miejsca, byleby ustąpiły chmury i było ciemno, zatem nic nam nie da zmiana miejsca jeśli są chmury. Także pełni nadziei nastawiliśmy się na długie oczekiwanie. Co kilka minut wychodziliśmy sprawdzać czy coś się nie zmieniło na niebie. W jednym z takich momentów, staliśmy z Pawłem na dworze i zawiedzeni patrzyliśmy w niebo, niby chmury się rozstąpiły, ale zorzy nie było, gapiliśmy się na podłużny obłok bez słowa. Nagle usłyszeliśmy dziwny dźwięk, jakby wiatr lub gwizd i chmura zaczęła się mienić. Jakby sama w sobie kotłować. Słyszałam legendy o śpiewającej zorzy, ale ponoć to nieprawda. W każdym razie to właśnie ten dźwięk sprawił, że poszłam po przewodnika i powiedziałam, że chyba coś się pojawiło na niebie, pokazałam mu podłużną chmurę, a on na to, że tak, to zorza, tylko bardzo słaba.
Jak się skończyła ta noc, możesz poczytać o tu:
KLIK