Z lotniska Suvarnabhumi pojechaliśmy kolejką do Bangkoku, potem przesiedliśmy się w kolejną kolejkę w pobliżu naszego hotelu i zgodnie z mapą powinniśmy dojść bez problemu. Jak na razie wszystko wydawało się proste. Jednak nie było. Po wyjściu na ulicę od razu poczuliśmy co to Bangkok. Najpierw uderzyło w nas powietrze, ciężkie, gorące, wilgotne i zanieczyszczone, po chwili poczuliśmy co to znaczy, że Bangkok cuchnie i usłyszeliśmy jak hałasuje. Poczuliśmy się zagubieni i zdezorientowani. Wreszcie przy pomocy mapy ruszyliśmy w stronę hotelu. Sami nigdy byśmy nie doszli. Ciągle byliśmy blisko, a nie mogliśmy go znaleźć. Duży plus dla Booking za drukowanie na rezerwacjach nazwy hotelu i ulicy w języku tajskim. Dzięki temu jeśli ktoś napotkany nieznał angielskiego, mógł przeczytać nazwę ulicy i wskazać nam w którą stronę iść.
Następnego dnia planowaliśmy wstać około 4 rano, dlatego chcieliśmy dziś się wcześniej położyć. Mieliśmy kupić tylko bilety na busa do Pak Chong i zjeść kolację. A bilety chcieliśmy kupić na dworcu Mo Chit, który na mapie był blisko. Po półtorej godzinnym spacerze znaleźliśmy wreszcie dworzec.
Próbuję kupić bilety na następny dzień na rano, pani mi chce sprzedać na dziś na 20.00. Mówię że na 6.00 na jutro, pani się uśmiecha i mówi, że nie ma. Ale jak to? Nadal bezradny uśmiech. Załamaliśmy się, co teraz? Bilety na busa miały kosztować ok. 200 bahtów, a taksówka nas skasuje na 2500. Wtedy przypomniałam sobie, że Dominika, znana na geoblogu jako Tealover pisała mi, że bilety można też kupić przy Victoria Monument. Zrobiło się późno, a droga daleka, więc wzięliśmy taksówkę. Natrafiliśmy na drania, ale już trudno, trzeba załatwić te bilety. Na Victoria Monument odsyłali nas z miejsca do miejsca, a napotkani ludzie średnio z angielskim. Właściwie to nie sposób było ich zrozumieć. Poczuliśmy się beznadziejnie bezradni, Bangkok nas pokonał. Nagle podeszła do nas Tajka i pyta czy może nam pomóc. Plącząc się, opowiedziałam w skrócie co próbujemy zrobić i jakie to jest trudne. Na to ona: chodźcie ze mną. Poświęciła nam chyba ze 20 min, chodząc razem z nami po różnych uliczkach i pytając ludzi za prowizorycznymi biureczkami. Okazało się, co następuje:
- prowizoryczne biureczka pod plandeką i z ustawionymi za nimi plastikowymi krzesłami to dworzec
- dworzec znajduje się na dwóch różnych ulicach jednocześnie, bilety do Pak Chong sprzedawane są akurat na tej drugiej ulicy, nie na tej na której byliśmy
- Bilety kupuje się w dniu wyjazdu, nie można wcześniej. Musimy po prostu przyjść rano.
Aaaaa! Wreszcie! Wiemy o co w tym wszystkim chodzi. Przecież to miało być proste! Mieliśmy ochotę wyściskać naszą wybawicielkę.
Teraz kolacja. Chcieliśmy spróbować jedzenia z ulicy, ale jednak zabrakło nam odwagi. Po pierwsze Bangkok akurat cuchnął, po drugie nie wyglądało to dobrze, po trzecie garkuchnie stały tuż przy ulicy, gdzie samochody i skutery zlewały się w jedno. Może na początek jednak zjemy ostrożnie. Weszliśmy do centrum handlowego, zjedliśmy sushi i umęczeni wróciliśmy do hotelu. Ja spałam jak dziecko mocnym snem, ale Pawłowi zaczęła dokuczać zmiana czasu i nie mógł spać. Łącznie może wyżebrał 2 godziny snu. Po tym, czego doświadczyliśmy z przestrachem myśleliśmy o kolejnych etapach naszej podróży. Czy naprawdę zawsze tak to będzie wyglądać, czy po prostu nie doceniliśmy przeciwnika i to rozdanie przegraliśmy, ale już reszta pójdzie łatwiej?
Okazało się jeszcze, że wcale nie tak łatwo dogadać się po angielsku. Może mój poziom nie jest jakiś rewelacyjny, ale przecież liczebniki znam. A tu się okazuje, że zupełnie nie rozumiem co do mnie mówią. Kolejny powód do obaw. Jak dalej podróżować, jeżeli nie możemy się porozumieć w podstawowych kwestiach, a kupienie biletów na busa miało być najłatwiejszym zadaniem z tych, które nas czekały. Tak, ten dzień dał nam w kość i podciął skrzydełka. Ale trzeba wstać rano, wyjść z hotelu i spróbować jeszcze raz zmierzyć się Bangkokiem.
SMS z Tajlandii 3