Powolutku dotarliśmy do Watykanu. Wszyscy byli zachwyceni i zaskoczeni ogromem Bazyliki. Pokazaliśmy im płytkę od złudzenia optycznego i wreszcie ruszyliśmy na pizzę do naszej restauracji, w której w październiku codziennie jedliśmy kolację.
Jak tylko weszliśmy dwóch kelnerów, którzy nas obsługiwali poprzednim razem natychmiast nas rozpoznało, przywitali się z nami jak ze starymi znajomymi i cała nasza grupa dostała powitalnego szampana. Wreszcie wygłodniali dostaliśmy nasze pyszne, włoskie pizze.
Wracając wstąpiliśmy na Piazza Navona i ruszyliśmy w stronę hotelu. Niestety Pawła telefon w pewnym momencie przestał działać i zgubiliśmy drogę. To znaczy skręciliśmy w dobrą stronę, ale powinniśmy iść prawą stroną ulicy i wejść w tunel, a my szliśmy lewą stroną, która to biegła pod górkę i zakręcała coraz bardziej w lewo, oddalając się od naszego celu. Nasza wycieczka najpierw ostatkiem sił wchodziła pod górę, by za chwilę z niej schodzić. Musieliśmy nadrobić drogi, aby wrócić na znajomą trasę. Jestem pełna podziwu, że żadne z nich nawet przez chwilę nie marudziło, że jest zmęczone, czy że coś boli. Wspominałam, że zaczęło padać? Nie? No więc zaczęło. Mi osobiście zupełnie nie przeszkadzała sytuacja w jakiej się znaleźliśmy. Przypominałam sobie, jak kilka miesięcy wcześniej tymi uliczkami błądziliśmy z Pawłem przez całą noc. Lubię to miasto, nawet jak moknę i błądzę po nim. Wreszcie zmoknięci, wyczerpani, obolali ok. 1 w nocy znaleźliśmy nasz nocleg. Spaliśmy jak susły.