Co sprawia, że człowiek wbrew logice i pragnieniu ciała do pozostania w ciepłym śpiworze, wstaje przed czwartą, po to aby w zimnie zdobywać szczyt wulkanu?
Nie wiem!
Ubrani we wszystkie najcieplejsze rzeczy jakie mamy, czapki, rękawiczki i latarki czołówki ruszamy na szlak, który będzie trwał 1,5 h, a celem jest oglądanie wschodu słońca ze szczytu Acatenango.
Po pięciu minutach pierwsze osoby wracają do obozu.
Jeśli dzień wcześniej było ciężko, to teraz jest 10 razy ciężej.
W zupełnych ciemnościach, nie widząc nic dookoła siebie, a co gorsza nie widząc sensu tego co robię, mozolnie robiłam krok za krokiem, co chwila przystając.
Wulkaniczny żwirek nie stanowił dobrego podłoża do wspinaczki.
Paweł już na początku zapytał, czy wracamy. Myślałam, że się o mnie martwi. Potem mi powiedział, że czuł się tak źle, że miał nadzieję, że powiem tak. Ale jest jakaś zawziętość we mnie, jakiś upór i groźba wstydu, że nie dałam rady.
Powiedziałam, że idę. Paweł chociaż mówił, że było bardzo ciężko, to jednak szedł troszkę szybciej. Wkrótce zostałam sama z przewodnikiem.
Na szczyt wulkanu weszłam jako ostatnia ze łzami w oczach. Zastanawiałam się po co mi to. Byłam zła, smutna i odczuwałam porażkę. Cała grupa już dawno była na szczycie, a ja ledwo się dowlokłam.
W trakcie drogi, przewodnik mnie motywował, że się spóźnię na wschód słońca. A ja miałam tylko myślałam: I co z tego! Dla jakiegoś głupiego wschodu słońca, życie tu stracę!
Oczywiście życia nie straciłam. Wschód słońca nad chmurami w otoczeniu wulkanów rzeczywiście był urzekający. Człowiek ma poczucie, jakby cały świat miał u swoich stóp.
Niestety moje kiepskie samopoczucie sprawiło, że nie odczuwałam dumy z samej siebie, a przecież powinnam!
Po powrocie, okazało się, że niemalże połowa grupy nie wyruszyła w ogóle na poranny trekking. Czyli chociaż doszłam jako ostatnia. To jednak byłam ostatnia z najlepszych. Weszłam, zdobyłam Acatenango! Postawiłam stopę na na wysokości 3976 m n.p.m.
Dziś jestem z siebie dumna. Wtedy raczej tępo patrzyłam przed siebie. Wypadałoby teraz napisać: “Widok wynagrodził cały trud wspinaczki”.
Widok był piękny i kiedy oglądam zdjęcia, żałuję, że nie potrafiłam zachwycić się chwilą, że nie czułam euforii i dumy.
Cóż mogę na to poradzić. Po prostu nie miałam siły, chciało mi się płakać.
Cały czas się zastanawiałam, po co mi to było. Czułam bezsens tych dwóch dni. Mieliśmy odbyć tę wędrówkę, po to, aby oglądać erupcję wulkanu. Miała być lawa, grzmoty, mieliśmy nie spać całą noc, budzeni przez Fuego, a ciemność porannej wspinaczki miały rozjaśniać regularne wybuchy. Taka miała być nagroda, po to chciałam wejść na wulkan. Czułam złość i zniechęcenie.
Ale wiecie co… im dalej od podróży, tym bardziej doceniam te chwile.
To była piękna przygoda z oszałamiającymi widokami. Dalecy od strefy komfortu, wykonując wysiłek, podczas którego walczysz o każdy krok. Każdy organizm jest inny. Niektórzy wchodzą bez problemu, inni zawracają. Ja weszłam, chociaż powoli i zamykając grupę. Ale weszłam! Nigdy wcześniej nie podjęłam się tak trudnego wyzwania, nigdy nie weszłam tak wysoko. Na dole upał, na górze zimno, kurz, brak tlenu, potworne zmęczenie, wilczy głód na przemian z brakiem apetytu.
Cóż za mozaika doświadczeń!
Po pół roku od podróży, z dystansem, mogę powiedzieć: warto było!
Zejście ze szczytu prowadzi inną drogą. Podłoże jest miękkie, schodząc wszyscy się ślizgają, niektórzy zbiegają, tumany kurzu w powietrzu ograniczają widoczność. Grzęźniemy w wulkanicznym piasku do kostek. Włosy mam sztywne od kurzu, w butach tony piasku a ubrania i twarze… ech… Jest mi już wszystko jedno.
Docieramy do obozu. Na śniadanie obrzydliwa owsianka i kanapki z dżemem.
Wchodzimy na dach naszych domków i pijemy herbatkę. Mój nastrój się poprawia. Jest ślicznie.