Trekking rozpoczyna się na wysokości 1900 metrów i podobno pierwsze dwie godziny są najgorsze, inni mówią, że po przerwie obiadowej będzie lżej.
Chyba każdy ma inne odczucia, bo w moim przypadku im dalej, tym gorzej.
Na początku otaczają nas pola uprawne. Jest to też najbardziej gorący i zakurzony odcinek drogi.
Lekką paniką napawają mnie ludzie, którzy są sprowadzani przez przewodników na słaniających się nogach.
Ale są też tacy, którzy z uśmiechem zbiegają na dół.
Wszyscy są jednakowo brudni i spoceni.
My dopiero zaczynamy. Po 15 minutach zaplanowany jest krótki postój. W pierwszej chwili pomyślałam, że to za szybko. No cóż… przewodnicy wiedzą co robią.
Kolejna przerwa znajduje się przy wejściu do Parku Narodowego Acatenango. Tutaj należy wypełnić wniosek oraz kupić bilet wstępu.
Kolejny etap podróży to gwatemalska dżungla, na szczęście wysokość sprawia, że nie ma komarów.
Do przerwy obiadowej byłam już w grupie zamykającej wędrówkę. Kiedy doszłam na miejsce posiłku, ręce mi się trzęsły tak, że nie mogłam utrzymać kubka. Pokazuję to przewodnikowi, bojąc się, że mam objawy choroby wysokościowej.
Przewodnik powiedział, że to od kijków, za mocno je trzymam. Rzeczywiście, uświadomiłam sobie, że bardzo mocno podciągam się na kijkach.
Kiedy zrzuciłam plecak, okazało się, że jego ciężar wcale mi nie przeszkadza. To też nie był mój największy problem.
Najgorszy był brak sił. Byłam bardzo śpiąca i nie miałam zupełnie siły. Nic mnie nie bolało, ani nogi, ani plecy. Po prostu chciałam się położyć w dowolnym miejscu i zasnąć.
Dopadł mnie wilczy głód. Rzuciłam się na jedzenie. To również reakcja obronna organizmu, który nie ma skąd brać energii.
Jeśli obejrzycie nasz filmik z tego dnia, zobaczycie jak mówię do kamery, że zazdroszczę oglądającym bo oni mogą sprawdzić czy weszliśmy.
Ja wątpiłam w to wielokrotnie.
Paweł szedł szybciej ode mnie. Podczas wędrówki trzeba dać sobie tę swobodę. Chociaż znacznie mnie wyprzedzał, to jemu też było bardzo trudno, musiał iść w swoim tempie i odpoczywać w swoim tempie.
Przewodników było trzech. Grupa się rozciągnęła, a oni na krótkofalówkach komunikowali się ze sobą. Jeśli szedłeś szybciej, to grupa się zatrzymywała i czekała na najwolniejszych. Jeśli byłeś wolniejszy, to doganiałeś grupę i natychmiast ruszałeś. Ja należałam do tej drugiej grupy, czyli moje przerwy były minimalne. Było coraz gorzej.
W końcu doszłam do etapu, gdzie co kilka metrów musiałam zatrzymywać, a czasami nawet próbowałam ruszyć i nie mogłam. Patrzyłam z przerażeniem na przewodnika, nie mogłam zrobić kroku, chociaż stałam.
W naszej grupie byli też młodzi Holendrzy, którzy regularnie wspinali się na wysokie góry, oni szli bardzo szybko i w ogóle się nie męczyli. Także to też kwestia wytrenowania. Dla takich osób, taka wędrówka jest prosta. Dla mnie to była walka o przeżycie.
Zdjęć nie robiłam prawie w ogóle. Paweł nadrabiał kręceniem filmików. Gdybym miała siłę to bym płakała. Wiedziałam, że już nie mogę wrócić. Ale nie mogłam sobie nawet wyobrazić ile jeszcze przede mną, walczyłam o każdy krok. Zostałam sama z przewodnikiem. Nie wiedziałam, czy jestem ostatnia, czy jeszcze ktoś idzie za nami. Kiedy przewodnik mówił, że jeszcze pół godziny, wiedziałam, że u mnie to może trwać godzinę.
Jakież było moje zdziwienie, gdy zobaczyłam uśmiechniętego Pawła, który mówi, że jesteśmy w obozie.
Nie mogłam uwierzyć, że zmieściłam się w 6 godzin, czyli w standardowym czasie trwania marszu. Byłam przekonana, że będę szła cały dzień.
Zrzuciliśmy plecaki i natychmiast dostaliśmy kubek gorącej czekolady.
Tutaj relacja z trekkingu w formie video:
https://youtu.be/01QIeHe8-wY?feature=shared