Rano Paweł skorzystał z hotelowej siłowni, a po śniadaniu poszliśmy na spacer po Kolombo.
Ogólnie, na różnych forach, podróżnicy odradzają Kolombo, uważając je za brzydkie i nieciekawe. Także, jeśli ktoś będzie się zastanawiał, co zrobić z Kolombo, to doradzam poczytanie jak najwięcej różnych relacji, aby wyrobić sobie zdanie, bo u nas oczywiście… hurraoptymizm. Yea! Wszystko jest super, piękne i cudowne! Kolombo nam się spodobało, ale czuliśmy się trochę tak, jakby to był zupełnie inny kraj. Nie przypomina ani Bangkoku, ani Kandy. Kolombo składa się z kilku części, przemierzając je, to jak podróż przez różne światy. Droga z naszego hotelu do centrum to spacer nowoczesnym miastem, ulice są szerokie, czyste, chodzą elegancko ubrani ludzie. Kompletnie nie czuliśmy, że jesteśmy w egzotycznym kraju. Za to serdeczność ludzi wciąż taka sama. Dużo uśmiechów, pytania, skąd jesteśmy i porady, gdzie powinniśmy się udać. W ten sposób, kiedy powiedzieliśmy, że zmierzamy do świątyni Gangaramaya, dowiedzieliśmy się o święcie pełni księżyca i że koniecznie powinniśmy pójść do świątyni po zmroku. Dobrze, tak zrobimy.
Na początek Victoria Park, czyli
Viharamahadevi Park, największy zielony obszar Kolombo. Park jest zadbany i idealny do relaksu. Małe alejki, fontanny, most nad jeziorem. To co nas zaskoczyło to kaczki. W parku żyją sobie kaczki, takie jakie u nas hoduje się na wsiach. Tutaj również zauważyliśmy skutki nawałnic jakie nawiedziły Kolombo w ostatnich dniach. Dużo połamanych drzew, ogromne kałuże, ekipy sprzątające. Na obrzeżach parku stoi neoklasycystyczny ratusz, gdyby nie to, że naprzeciwko znajdują się statuy Buddy, można naprawdę się pomylić na jakim kontynencie jesteśmy. Kiedy znudzi nam się park możemy skoczyć do pobliskiego centrum handlowego, my ruszamy na dalsze zwiedzanie.
Świątynia
Seema Malaka. Wybudowana na trzech platformach świątynia niemalże unosi się na wodzie. Tutaj odbywają się święcenia na mniszki i mnichów, ponieważ według niektórych buddyjskich tradycji święcenia mogą się odbyć jedynie w miejscu otoczonym woda z trzech stron. Patrzymy z brzegu na uroczą świątynkę i idziemy dalej.
Docieramy do
Galle Face Green, gdzie czas spędza mnóstwo ludzi. Lankijczycy spacerują, puszczają latawce, grają w krykieta. Miejsce jest tak popularne, że szeroki trawnik nie ma szans urosnąć, ale i tak jest przyjemnie.
Spacerując wzdłuż wybrzeża, kierujemy się w stronę wież
World Trade Center. Po drodze pewien pan nam doradził, abyśmy zobaczyli jeszcze latarnię morską. Jednak minąwszy latarnię, okazało się, że zabrnęliśmy w ślepy zaułek i musieliśmy zawrócić. Docieramy do 40-piętrowych wież World Trade Center. Przewodnik podaje, że są to najwyższe budynki na wyspie. Jednak patrząc na to co się dzieje w Kolombo już wkrótce ten stan może ulec zmianie.
Okolice południa. Upał panuje nie do wytrzymania. Żar leje się z nieba, ciężko się spaceruje, tym bardziej, że Paweł obtarł sobie okrutnie stopę i mówi, że ani kroku dalej. No dobra. Do hotelu 5 km. Trochę daleko. Pozostaje tuk tuk. Zaraz ktoś się pojawia. Już teraz mniej więcej wiemy jak to powinno wyglądać, więc wszelkie negocjacje przychodzą z większą łatwością. Nie ten, to następny. Z Dambulli do Sigiryi pojechaliśmy za 1800 LKR. Akurat możemy uznać, że to jest dobry wyznacznik, ponieważ wiózł nas właściciel guesthousu, a im za bardzo zależy na opiniach na booking, aby nas naciągać. W obie strony to 38 km. Czyli za km wychodzi ok 47 LKR, czyli jeśli to hotelu mamy 5 km to znaczy, że powinno to kosztować ok. 230 LKR. I raczej 700 LKR, nawet jak na stolicę, to niezbyt uczciwa propozycja. Mówię, że mam tylko 350 LKR, więc dziękuję bardzo. Na to pan, że 500. A ja, że nie mam więcej niż 350. Akurat wiedziałam, że taką kwotę mam równo odliczoną w portfelu. I dało się. Pan nas zawiózł i nawet wyglądał na zadowolonego.
Wracamy do hotelu. Paweł postanawia skorzystać z wymarzonego basenu na dachu. Dotrzymuję mu towarzystwa, chociaż woda wydaje się lodowata. On pływa w tą i z powrotem, nieustannie ciesząc się basenem. Ja pływać nie potrafię, więc po pewnym czasie wychodzę. Siedzę na tarasie. Fajnie jest, no… fajnie… gorąco coś… ale fajnie… co by tu robić… hm… nuuuudzi mi się…. To może zjedzmy coś. I to jest cel! Zamawiamy jedzenie i znów jest fajnie.
Wreszcie ochładza się, a my znów idziemy na miasto. Nasz cel to
świątynia Gangaramaya, gdzie buddyści ubrani na biało świętują pełnię księżyca. Tłum ludzi ubranych na biało, nawet zaczęłam rozglądać się za innymi turystami, bo widziałam tylko Lankijczyków i czułam się trochę, jakbym wdarła się z butami w ich uroczystość. Buty oczywiście zostały przed wejściem, a aparat już wkrótce zaczął swoją pracę, ponieważ Lankijczycy również wszystko fotografowali. A było co! Nie tylko Święto było wyjątkowe, ale również Świątynia nie ma sobie równych. W kilku salach oraz na wewnętrznych placykach mieszczą się podarunki od wiernych i gości, bardziej lub mniej znanych. A tych darów jest tak niezwykła różnorodność, że trudno ogarnąć to rozumem. Są zegarki, aparaty, gramofony, samochody, zdjęcie Królowej Elżbiety z autografem, okulary, sztućce, maszyny drukarskie. Tu jest chyba wszystko! W tym gąszczu zachciało mi się zobaczyć wykonaną ze złota najmniejszą, złotą figurę Buddy na świecie, którą się ogląda przez lupę. Ha! O naiwności! Myślałam, że będzie się jakoś wyróżniać. Pytałam ludzi z obsługi, ale jakoś nie potrafili mi pomóc. Wreszcie inny turysta podsłuchał o co pytam i wskazał odpowiednią salę. Wreszcie się udało, stoi sobie pośród dziesiątek innych figur w czymś co wygląda jak szafa pancerna. No! Możemy wracać!
Wstęp do Świątyni jest płatny, jednak tego dnia był darmowy.
Wracamy do hotelu, idziemy na kolację. Znów jest nam błogo i spokojnie. Jemy pyszną kolację, słuchamy polskich kolęd. Czego…?!?! W restauracji hotelowej na Sri Lance słuchamy polskich kolęd w wykonaniu Natalii Kukulskiej. To niesamowite. Nie słyszeliśmy, żeby w hotelu byli inni Polacy, także skąd te kolędy - nie wiemy. Ale zaskoczenie nasze było ogromne.