Przy śniadaniu jak zawsze towarzyszy nam właściciel i jego ciocia. Jeszcze za tym zatęsknimy :P Pytają o nasze plany. Gdy dowiadują się, że jedziemy pociągiem, ciocia przestrzega nas, abyśmy nic nie jedli w pociągu, bo będzie nas boleć brzuch. Nie przyznajemy się, że już jedliśmy i że nam smakowało… :P
O 9.20 mamy pociąg. Nasze początkowe plany uległy modyfikacjom. Z uwagi na kaprysy pogody, zrezygnowaliśmy ze Szczytu Adama, na który wchodzi się nocą. W to miejsce wrzuciliśmy
Kandy, do którego zachęcili nas panowie w restauracji, twierdząc, że to najładniejsze miasto Sri Lanki i że powinniśmy je zobaczyć. Wiedzieliśmy już również, że nici z Trincomalee, ponieważ nie było już biletów na nocne przejazdy w wagonach sypialnianych. Także plan już się wykształtował.
Droga do Kandy miała nam zająć 6,5 h. Jak było? Bosko!
Lankijczycy doradzali nam autobus, twierdząc, że będzie szybciej. Ale my mieliśmy już dość autobusów, za to pociągi oferują piękne widoki. Pffff „piękne widoki” to zbyt oklepane stwierdzenie. To, jakie wrażenie na nas wywarły nie da się opisać słowami. Czułam jak wzruszenie ściska mi gardło.
Wciąż sobie powtarzałam, że naprawdę jestem na Sri Lance. Ja! Na Sri Lance?!?!?! Jestem na Sri Lance i właśnie przez otwarte drzwi pociągu gapię się na zielone plantacje herbaty, zraszane delikatną mżawką. Jest pięknie, jest cudownie, jest zachwycająco. Patrzymy na małe domostwa i pracujących w ogródkach ludzi. Myślę o tym, ile pracy muszą w to włożyć. W takim klimacie rośliny rosną jak szalone, zaniedbanie takiego ogródeczka sprawi, że natychmiast pochłonie go dżungla. Taka jest roślinność na Sri Lance, intensywnie zielona, wybujała, przerośnięta, zaborcza o każdy kawałek ziemi i nieba, zachłannie pożera każdą kroplę deszczu, który pada tutaj obficie. Jak by wyglądała wyspa bez ludzi? Dzika, ogromna dżungla ze ścieżkami wydeptanymi przez słonie...
Zgłodnieliśmy i pomimo ostrzeżeń Cioci, trochę nieodpowiedzialnie, znów skusiliśmy się na pociągowe przekąski i herbatę z mlekiem. Ponownie nic nam nie było, a ten smak pamiętam do dziś. Czas zupełnie nam się nie dłużył. Próbowałam notować wspomnienia, coś poczytać, ale wzrok sam wędrował za okno, a tam co chwila inny widok, zawsze piękny.
Już wieczorem, kiedy siedząc w Internecie, przygotowywaliśmy się na kolejne dni, znaleźliśmy relacje z podróży na tym samym odcinku. Jednak wrażenie zupełnie inne! Blogerzy pisali, że było okropnie. Panował taki ścisk, że kilka godzin stali w niewygodnej pozycji. Widoków żadnych nie widzieli z powodu tłumu, a zaduch panował okropny. Generalnie wspomnienia traumatyczne. Zastanawialiśmy się, jak to możliwe? Przecież my też jechaliśmy tym pociągiem. Mogliśmy siedzieć gdzie chcieliśmy, mogliśmy postać w drzwiach, przejść do baru, kupić sobie herbatkę. Wreszcie dopatrzyliśmy się różnicy. Wszyscy którzy jechali od Kandy do Elle narzekali na tłumy. My jechaliśmy w drugą stronę i być może stąd ta różnica.
Podsumowując, my jak najbardziej polecamy. To właśnie z pociągu widzieliśmy najpiękniejsze widoki z najbardziej malowniczymi plantacjami herbaty. Już później nie mieliśmy okazji zobaczyć czegoś podobnego.
Wysiadamy w Kandy, parę minut po 16.00. Wooow… szok. To jest dopiero duże miasto. Prawdziwie lankijskie duże miasto. Mnóstwo ludzi na ulicach, sporo turystów. Nie chce nam się dyskutować z tuktukarzami, idziemy szukać hotelu na piechotę. Gwar, zamieszanie, zatłoczone chodniki, mnóstwo trąbiących samochodów, ulice wąskie, budownictwo ciasne, ogólnie wrażenia ścisku i typowego miejskiego rozgardiaszu. To pierwsze wrażenie było przytłaczające, czułam się zagubiona. Po tych wszystkich spokojnych okolicach, Kandy jawiło się trochę jako monstrum. Z uczuciem ulgi docieramy do guesthous-u.
Nasz pokój był pozbawiony okien i moskitiery, ale za to pomimo, że był przy ulicy było cicho, miał bardzo ładną łazienkę i cudowną klimatyzację. Zrzuciliśmy plecaki i na spacer. A tym razem zupełnie inne wrażenie. Kandy z tym swoim miejsko – lankijskim klimatem jest fascynujące, pozwalamy porwać się w wir przechodniów. Uroku dodają kobiety poubierane w kolorowe sari. Tutaj już mało kto zwraca na nas uwagę, nie wyróżniamy się i to też jest fajne. Zmierzamy w stronę Świątyni Zęba Buddy. Planowaliśmy wziąć udział w Ceremonii Ofiarowania Darów. Ostatecznie do ceremonii nie dotrwaliśmy, głód nas wzywał.
Ale za to pod kompleksem spotkaliśmy autobus Rainbow z polskimi turystami. A właśnie, zapomniałam na początku napisać, że początkowo wykupiliśmy wycieczkę zorganizowaną właśnie z Rainbow. Jednak miesiąc przed wyjazdem odwołali z uwagi na brak chętnych. Zaproponowali inne opcje na Sri Lankę, ale żadna nie przypadła nam do gustu. Niewiele myśląc, kupiliśmy sami bilety w podobnym okresie i rozpoczęliśmy gorączkowe przygotowania. Teraz spojrzeliśmy na siebie i zaczęliśmy się śmiać, niedowierzając. Czy właśnie skrzyżowały się nasze drogi. To gdzie moglibyśmy być i gdzie właśnie jesteśmy. My już po pierwszym samodzielnym tygodniu na wyspie. Oni w autobusie. Mogliśmy tam być z nimi. Jakie to szczęście, że nam odwołali i że nie wzięliśmy nic w zamian.
Chodźmy jeść i spać.