Z Pak Chong busem do Bangkoku, skąd o 13.00 mieliśmy pociąg do Chiang Mai. Tuż po wyjeździe z Bangkoku mogliśmy podziwiać wspaniałe widoki za oknami. Wieczorem przyszedł pan, który zamienił nasze siedzenia na łóżka. Sami byliśmy zdziwieni jak dobrze spaliśmy w nocy. Do Chiang Mai dojechaliśmy planowo, czyli o 4.00 rano. Gdy wreszcie udało nam się znaleźć hotel i zostawić bagaże, wyruszyliśmy na pierwszy spacer po mieście. Jeszcze było ciemno, gdy próbowaliśmy przekąsek z rannego targu, po drutach szalały wiewiórki, mnisi zbierali jedzenie, a my tak krążyliśmy po niemalże wyludnionych uliczkach. Miasto bardzo nam się spodobało, jest zielone, powietrze rześkie, lepiej się oddycha i ładniej pachnie niż w Bangkoku. Do południa zwiedzaliśmy świątynie, które wcale nam się nie znudziły. Są pięknie różnobarwne, a turystów w nich niewiele. Czy to zasługa wczesnej pory, czy też generalnie miasta, w którym jest ponad 300 świątyń, ale nie spotykaliśmy tłumu ludzi w świątyniach.
W okolicach południa wróciliśmy do hotelu, zakwaterowaliśmy się, zdążyliśmy się tylko przebrać i już czekaliśmy na dole na busa, który zawiózł nas do dżungli na flight of the gibbon. Niesamowite przeżycia. Lataliśmy z drzewa na drzewo, zawieszeni wysoko nad ziemią na linie. Po wszystkim dostaliśmy duży, smaczny posiłek oraz koszulkę w prezencie.
Powrót do hotelu i nareszcie wymarzony odpoczynek. Przynajmniej dla mnie. Paweł natomiast walcząc ze zmęczeniem postanowił zobaczyć jeszcze jeden z symboli Tajlandii, czyli walkę muay thai. Ja nie skorzystałam, ponieważ mi jest zawsze szkoda tego, który przegrywa, więc mogłabym popsuć całą zabawę…
Dzień pełen wrażeń, męczący, ale i fascynujący. Barwne Chiang Mai nas oczarowało. Ciekawi, co przyniesie kolejny dzień spaliśmy mocno.