Z Rimini do Bolonii dotarliśmy pociągiem, taniej i szybciej niż autobusem.
Był już wieczór, kiedy wreszcie znaleźliśmy się w mieście i spotkaliśmy z moją siostrą, Olą. Było ciemno, więc oprócz wszechobecnych portyków nie za bardzo mogliśmy zobaczyć jak wygląda miasto. Z okien mieszkania Oli mogliśmy zobaczyć nasz cel na następny dzień, czyli klasztor San Luca. Już nie mogliśmy się doczekać następnego dnia.
Bolonia jest la la Dotta, Rossa y la Grassa, a nierzadko dodaje się również la Turrita, czyli mądra, czerwona i tłusta, a także pełna wież.
Rzeczywiście dominujący tu kolor to czerwień i jej liczne odcienie. Rankiem Ola jeszcze po raz ostatni musiała pójść na pracy, a my udaliśmy się w stronę San Luca, przez cały czas podążając pod portykami. Trasa bardzo malownicza i niezwykle fotogeniczna. Portyki to taki element, który wyróżnia Bolonię spośród innych miast. Domyślaliśmy się, że żadna pogoda nie jest w stanie zakłócić spaceru. Portyki skutecznie chronią przez słońcem i deszczem. Architektura miasta jest po prostu zaskakująca i wyjątkowa. Mnie jednak brakowało trochę przestrzeni. Cały czas czułam się jakbym była w pomieszczeniu. Trudno było spojrzeć w niebo. Pewnie dlatego San Luca tak chwyciło mnie za serce. Przestrzeń i cudowne widoki, a także powiew świeżego powietrza to wspaniała nagroda za długą wspinaczkę. W okolicach południa, Ola wyszła z pracy, spotkaliśmy się na Piazza Maggiore, obok którego jest mniejszy plac z Fontanną Neptuna, niestety w remoncie. Uwielbiam fontanny, zwłaszcza te pięknie rzeźbione, także strata ogromna. Ola oprowadziła nas po Bazylice św. Petroniusza. Wewnątrz znajduje się ogromny fresk z XV w., przedstawiający Piekło według Dantego. Na prawo od diabła znajduje się postać, podpisana Mahomed, z tego też powodu miały miejsce próby zamachu terrorystycznego w celu zniszczenia dzieła. Dlatego wokół bazyliki dostrzeżemy uzbrojonych funkcjonariuszy.
Następnie kolejnymi portykami ruszyliśmy na dalszy spacer. Ola pokazała nam miejsce gdzie mówi się do ściany, po to aby osoba po drugiej stronie korytarza usłyszała nasz przekaz, kazała szukać strzał w drewnianym sklepieniu, pokazało urocze okienko z cudnym widokiem na kanał. Mogłabym napisać tajemnicze okienko, gdyby nie to, że jednak zawsze ktoś przy nim jest. :)
Zaprowadziła nas do dwóch najsłynniejszych wież, z których jedna jest krzywa, weszliśmy to starej części Uniwersytetu Bolońskiego, tutaj można zwiedzić dawną, drewnianą salę do nauki anatomii, z marmurowym stołem do krojenia zwłok. Przypomniał mi się obraz Rembrandta, nietrudno było sobie wyobrazić jak to mogło wyglądać.
Ja weszłam również do kompleksu nazywanego „Siedmioma Kościołami” i poczułam się jakbym przeniosła się w czasie. Ponure wnętrza, surowość kamienia, cisza, oszczędność dekoracji, wszystko to mogło być w jakiś sposób mało zachęcające, ale mi się podobało. Rzeczywiście Kościoły nie utraciły atmosfery ze swoich czasów.
I wreszcie za co między innymi kochamy Włochy: jedzenie! W Bolonii mieliśmy doświadczyć to, czego nie zauważyliśmy w Rzymie: aperitif! W okolicach godziny 17.00 można zamówić drinka, nie musi być z alkoholem, a do tego są przekąski w formie bufetu. Można sobie dokładać nieskończoną ilość razy, a to wszystko za ok. 5-6 euro. Dla nas genialne rozwiązanie!
I tak skończył się nasz dzień w Bolonii, z pewnością jeszcze wiele do zobaczenia. Najbardziej żałowałam, że nie zdążyliśmy zajrzeć do jakiegoś parku, aby troszkę zobaczyć zielonej części Bolonii. Centrum zachwyca barwami i portykami, ale troszkę brakuje tej przestrzeni. Gdybyśmy mieli więcej czasu zapuścilibyśmy się dalsze rejony. Ola mówi, że chociaż była miesiąc w Bolonii, to wciąż czuje niedosyt i jeszcze ma sporo do zobaczenia.