Przyszedł czas na miejsce, którego najbardziej wyczekiwałam –
Skansen na wyspie Djurgarden. Został założony w 1891 roku przez Artura Hazeliusa, i był pierwszym na świecie muzeum na świeżym powietrzu. To od niego kolejne takie miejsca są nazywane skansenami, chociaż tutaj to jest nazwa własna.
W Skansenie znajduje się ok. 150 różnych budynków przedstawiających dawną Szwecją. W okresie letnim i przedświątecznym można spędzać długie godziny zajadając się bułeczkami od piekarza czy podglądając produkcję szkła. Podczas naszego pobytu niestety nie działo się nic. To co mnie przyciągnęło do Skansenu do skandynawskie zwierzaki. Spędziliśmy przy nich mnóstwo czasu. Zmieniliśmy obiektyw i Paweł ponownie poczuł się jak na safari, polując na najlepsze ujęcia zwierząt. Mnie najbardziej zachwyciły wilki, które po raz pierwszy w życiu widziałam na żywo. Żal tych pięknych, dzikich stworzeń, które na wolności wędrują kilometrami przez lasy. Tutaj biegały w kółko po swoich wydeptanych ścieżkach. W Skansenie zwierzęta mają więcej miejsca niż w normalnym Zoo. Nigdy nie byłam zagorzałą przeciwniczką Zoo, cyrków z udziałem zwierząt - tak, ale Zoo robi jednak wiele dobrego dla zwierząt. Tutaj żyją dłużej, mają zagwarantowaną opiekę medyczną, no i właśnie w takich miejscach ratuje się wymierające gatunki i przywraca środowisku. Niemniej szkoda mi tych wilków...
Ciekawym doświadczeniem była możliwość wejścia do klatki olbrzymich sów. A jak się gapiły na nas zdziwione! Misie gdzieś się zaszyły niezauważone, a foki były przebiegłe, bo pływały zawsze w tym basenie, przy którym akurat nie staliśmy :P
Na zakończenie opieszałe renifercie – symbole magii dzieciństwa. To był uroczy spacer. Po wyjściu zjedliśmy nasze kanapki ze śniadania i polskie batony i powędrowaliśmy do kolejnej atrakcji, znajdującej się niemalże po drugiej stronie ulicy.