Przyroda zawsze jest piękna,
Nawet we łzach Przed każdą podróżą mam jakieś marzenie – cel, którego osiągnięcia sprawia, że uznaję podróż za spełnioną, idealną, piękną. Tym razem zamarzyło mi się zobaczenie po raz pierwszy w życiu kozic lub świstaków. Wiedziałam, że jest duże prawdopodobieństwo, że moje marzenie się spełni. Eugene poradził mi, abyśmy spróbowali zdobyć Baraniec, który znajduje się w naszej okolicy. Mierzy on 2185 m. n.p.n., więc wysokogórski klimat sprzyja spotkaniu zwierzaków. Pełni wiary w naszą kondycję postanowiliśmy zmierzyć się z tym szczytem.
Zaraz po śniadaniu wyruszyliśmy do Żarskiej Doliny, skąd chcieliśmy zdobyć Baraniec. Niestety pogoda miała wobec nas inne plany.
Początkowo szło się bardzo miło. Pogoda dopisywała, a naszym największym zmartwieniem były obolałe mięśnie po wczorajszych zawodach. Szlak do łatwych nie należał, choć moje nogi nie były obiektywne. Jednak krok za krokiem, w ślimaczym tempie wspinaliśmy się coraz wyżej. Mniej więcej po godzinie wydostaliśmy się z lasu i mogliśmy cieszyć się pięknymi widokami. Znad pasma kosodrzewiny podziwialiśmy panoramę Liptowa, z jego charakterystycznym Jeziorem Liptowskim. Ja dostałam nowy zastrzyk sił. Pełna nadziei rozglądałam się w poszukiwaniu górskich kozic. Patrząc na zbocza porośnięte skarłowaciałą roślinnością wiedziałam, że gdzieś tam są i że to tylko kwestia czasu kiedy je dostrzeżemy. Wkrótce osiągnęliśmy pierwszy szczyt
Goły Wierch , czyli Holy Vrch – 1723 m. n.p.m. Do Barańca zostały 2 godz., moim tempem pewnie 3 :P
Ruszyliśmy ochoczo dalej. I już po chwili zaczęliśmy szaleńczo zbiegać w dół. Grzmoty były tak głośne jakby pioruny waliły tuż nad naszymi głowami. Z nieba zaczęły spadać grube krople deszczu. I chociaż nadal było ciepło, a zbiegając widzieliśmy pięknie osłoneczniony Liptów, to burza nadchodziła nieuchronnie. Nie jesteśmy doświadczonymi turystami górskimi, więc nie byliśmy w stanie przewidzieć jak groźna może być burza, czy rozpęta się tuż nad nami, czy też przejdzie bokiem, nie wyrządzając nam żadnej szkody. Dlatego przez godzinę biegliśmy w dół. Kiedy tylko próbowałam przystanąć, żeby złapać tchu, złośliwa aura straszyła nas kolejnymi ogłuszającymi grzmotami. Wreszcie uciekliśmy burzy. Niebo pięknie się rozpogodziło i ponownie mogliśmy poruszać się spacerkiem. Po raz pierwszy w życiu nogi dosłownie uginały się pode mną. Mięśnie odmawiały posłuszeństwa. Kiedy stawiałam stopę na ziemi, nagle leciałam w dół, ponieważ noga nie była w stanie utrzymać ciężaru mojego ciała. Nigdy wcześniej nie czułam czegoś podobnego. Ostatnie pół godziny schodziłam wspierając się na znalezionym kiju, ponieważ w prawej nodze miałam takie skurcze, że nie mogłam schodzić. Szok! Zawsze mi się wydawało, że mam niezłą kondycję, tymczasem góra bardzo szybko wyśmiała moje wyobrażenia.
Oboje z Pawłem czuliśmy się trochę rozczarowani tym, że nie zobaczyliśmy zwierzaków. Jednak nie żałowaliśmy, że zawróciliśmy. Nie wiemy jak dalej sytuacja by się potoczyła. Co straciliśmy? Nie wiemy… Mnie natomiast bardziej martwił stan moich nóg. Bałam się, że zakwasy skutecznie zepsują mi resztę wyjazdu. Do mięśni, które bolały po zawodach doszły potworne bóle przedniej części ud od zbiegania w dół. Byłam przerażona tym, że przerost moich ambicji uniemożliwi mi aktywne spędzanie kolejnych dni! Ale za to jaki sen przyszedł po całym dniu… mmmm…. Bosssski… Myślę, że właśnie po to człowiek się męczy - żeby poczuć jak cudownie smakuje odpoczynek…